sobota, 12 grudnia 2015

Remisja

     Wyobraźcie sobie rzecz niesamowitą: wszystkie znaki na niebie, Fejsbuku i Pudelku wskazują na to, że karma powraca. Pełną gębą.
Paraliże nagle ustały, z czym wiąże się najlepszy z prezentów od karmy- znowu piję alkohol. Nie wtedy, kiedy tylko mam ochotę, więc jest postęp. Okazyjnie! A to, że okazji się ostatnio nazbierało, to już nie moja wina. Alkoholu tym bardziej.
Kolejny dowód na długo wyczekiwany zwrot szczęścia: MAM, K*RWA, PERKUSJĘ. TAK. Drżyj muzyczny światku, drżyj. 
Jeszcze jeden: moja siostrzenica jest niewyobrażalnie cudowna. Najpiękniejsze dziecko na świecie. Wiem, wiem, każdy mówi tak o swoim rodzinnym grzdylu... ALE SPÓJRZCIE NA TĄ TWARZ:


Pozamiatała nią Wszechświat niczym nienajwyższy Jaruś grający w siatkówkę.
Trochę hermetyczny żart, wybaczcie, ale kocham Jarka i chciałam zobaczyć jego imię. 
I jeszcze jeden, ostatni, którym się z Wami podzielę: dostałam awans w pieko. Będę panią kierowniczką. RISPEKTA. 
Cała reszta super zdarzeń to już moja słodka tajemnica. Czerpię dziką przyjemność z obnażania się przed czytelnikami, ale bez przesady. 

     Czas na anegdotkę, która będzie wytworem wk*rwu. 
Klasyczny dzień w pieko, choć nieklasycznie zaspałam. Przez to te kilka godzin w pracy styrało mnie niemiłosiernie. 
Jakimś cudem jednak przetrwałam, a ostatnią godzinkę postanowiłam przeznaczyć na podjęcie decyzji, czy przedstawiać się ludziom zaczynając od utalentowanej fotograf czy wyk*rwistej perkusistki. Cieszyło i bawiło mnie to niezmiernie, więc humor miałam przedni. 
Do czasu. 

Wchodzi pani. Nazwę ją: Typowa, Gruba i Fujfuj, Prawdopodobna Barbara, Która Jest Klasycznym Przypadkiem Niespełnionej i Wk*rwionej Polki, Której Życiową Misją Jest Przypie*dalanie Się Do Ludzi i Traktowanie Nas, Plemienia Obsługi Klienta, Jak Dz*wki, Które Nie Wydają Reszty. W skrócie: S*KA. Wchodzi i najwidoczniej ma w domu j*bane drzwi obrotowe. W każdym pomieszczeniu. Patrzę na nią swoją sympatyczną twarzą i proszę, żeby je zamknęła. Zatrzymuje się, mierzy mnie wzrokiem i milczy. Przymyka drzwi i grubasowym, zorganizowanym krokiem zmierza w moją stronę. Bierze drożdżówkę i jeden z dwudziestuczterech chlebków. Kasuję, wydaję resztę, S*ka zbiera się do wyjścia, a ja wkładam rączki w kieszenie spodni, bo przecież w pieko jest już całkiem zimno. Rękawiczki będą wkrótce niezbędne. Przechodzę kawałeczek w stronę namiastki ciepła w postaci grzejnika, który jest niezły, ale tylko, jak przy nim stoisz. W pewnej chwili z przesuszonych nienawiścią ust S*ki pada tekst: a dostanę jakąś reklamówkę? I wiecie, jakim tonem. Odpowiadam, z względną sympatią i rączkami w kieszeniach, że owszem, ale muszę dziabnąć od niej jeszcze 5 groszy, bo siatki są płatne. Oburzyła się tym faktem. Ch*j z tym, że przy kasie, na wysokości j*ebanych oczu, widnieje kartka z taką informacją. Teraz rozpiszę dialog.

S*ka: No dobrze, skoro robi mi pani taką łaskę, że mnie pani obsługuje, to poszukam swojej reklamówki...

Kejti: Łaskę? Po prostu przekazuję informację, że reklamówka jest płatna. 

S*ka: ...łaskę, łaskę! Stoi tu pani taka bezczelna, ręce w kieszeniach i robi mi pani łaskę, że pani obsługuje! 

Kejti: Wie pani co, tutaj jest TROSZKĘ zimno, bo mamy już TROSZKĘ niskie temperatury i TROSZKĘ nie ma ogrzewania.

S*ka: ...to rękawiczki niech sobie pani kupi! Naprawdę, bezczelna obsługa, co to ma być... 

W TYM MOMENCIE SIĘ WK*RWIŁAM.

Kejti: Dlaczego jest pani taką typową, zgorzkniałą Polką, która czepia się wszystkiego bez powodu i narzeka na cały cudny Wszechświat? Nie powinna być pani przypadkiem za granicą? Odpowiedziałam tylko na pani pytanie zwyczajnym tonem, a pani obraża mnie, bo jest mi po prostu zimno. Trochę ludzkich odruchów by pani nie zaszkodziło.

S*ka: ...(spojrzenie nienawiści, szok i głupi ryj)

Kejti: ...

S*ka: ...to pani jest typową Polką!

Kejti: Przykro mi, ale jestem Polką tylko w połowie, więc zaliczyła pani srogie pudło. 

S*ka: ...


I poszła w świat wyżyć się na kolejnej istocie. 
Mam nadzieję, że po drodze wdepnęła w ciepłą, parującą kupę. 


XOXO, Kejti gerl

 

środa, 18 listopada 2015

Powód opóźnienia




Nie pytajcie, jestem po prostu groszkiem.


XOXO, Kejti gerl

Niezdrowa żółć

     Postanowiłam pobrnąć w hipsterkę jeszcze głębiej i napisać pościka na kolanie w podróży. How cool is that? Wiecie, siedzę sobie taka piękna i przebojowa, pasażerowie widzą, że coś skrobię i pewnie myślą, że nakurwi*am książkę czy poezję. Lubię stwarzać takie pozory zajebistości, której nie mam. To jest śmieszne. 

     Chciałam podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na temat ostatnich wydarzeń. Uchodźcy, zamachy, IS, nowy rząd i najważniejszy: finał “Dancing with The Stars”. Naskrobałam kilka zdań i jednak doszłam do wniosku, że nie chce mi się publicznie obrażać ciemnych i niedoinformowanych rodaków w pierwszych trzech kwestiach, rozprawiać nad cofnięciem się Polski do czasów polowania na niewierne, homoseksualne i plugawe czarownice czy podbijać sobie faktem, że w “Tańcu z Gwiazdami” rozpoznaję tylko dwie persony: Pniesia, bo liceum i Bożenkę z “Klanu”, bo Bożenka i “Klan”. Nieśmiertelna klasyka polskiej telewizji. Niech trwa na wieki. 
Skoro jestem w pociągu, to zarzucę Wam pociągowymi pierdołami, bo mogę. 

     Wypada zacząć od informacji ogólnych. Moja stała trasa: Poznań-Kutno-Płock i w drugą stronę. Chodzą legendy, że istniał kiedyś bezpośredni pociąg, bez przesiadek i zbędnego chaosu. Osobiście cieszę się, że już go nie ma. Dlaczego? Bo Kutno jest śmieszne, a jak wiecie- kocham jak coś jest śmieszne. 
Kutno to takie magiczne miejsce. Jeszcze jakiś czas temu było niemożliwie obrzydliwe. Stary, obskurny dworzec. Płatne łazienki, w których załatwienie swojej potrzeby jest bardziej upokarzające niż moment, w którym mama przyłapuje Cię na masturbacji. Swoją drogą popieram masturbację, jest absolutnie naturalna, zdrowa i uważam, że każdy powinien ją regularnie stosować. Jestem lewackim ścierwem i jestem z tego dumna. A jeszcze odnośnie dworcowych łazienek-  absurdem jest fakt, że są płatne. Świetnie, że dzięki temu nie robisz siusiu przy asyście głowy pana bezdomnego wystającej z kabiny obok, ale k*rwa. Nikt nie wpadł na to, żeby korzystanie z toalety było uwarunkowane posiadaniem ważnego biletu? Wydaje mi się to całkiem logiczne. 
Wybaczcie dygresje, wracam do Kutna. Dworzec był paskudny, wszystko miało kolor i zapach niezdrowego moczu, nie było zbyt bajecznie. Aktualnie jest całkiem ślicznie, polecam serdecznie, ale po przejściu na drugą stronę ulicy wraca się do obskurności. Oczywiście ja, jako istota lubująca się w obleśnym oldschoolu, przechodzę jak mam czas. Zawsze dla jednego, magicznego miejsca. Bar o nazwie “Bar”, który sprzedaje HOD-DOGI. Tak, hoD-dogi. 

Czerwona kapusta w bułce z kawałkiem mięcha najwyższej jakości- hamburger. To samo z plasterkiem serka z folii- cheeseburger. Kawa- zalewajka w klasycznym, jasnobrązowym szkle z uchem. Piwo w butelce do spożycia na miejscu. Otwieracz do piwa rzetelnie przymocowany do jednej z lodówek. Doborowe towarzystwo okolicznych, podchmielonych mieszkańców, którzy są super, kulturalnie witają i żegnają i prowadzą żywą dyskusję na tematy, które są uzależnione od aktualnej pory roku. Ostatnio prawili o grzybach, a ja słucham udając, że studzę chuchaniem kawę. Pani ekspedientka też cholernie sympatyczna, w klimacie i pięknie komponuje się z wnętrzem, które cały czas goni krzykliwy Zachód. 
Naprawdę, miejsce jest uroczo zatrzymane w czasie. Jak dla mnie to obowiązkowy punkt przy przesiadce do Poznania/Płocka. Z czystym sercem polecam chamskie frytki za 3 ziko, które uwielbiam. 

     Jeśli chodzi o inne pociągowe przygody, to nic super się raczej nie działo. Dobra, działo się, ale miałam pisać krócej. Poza tym zaraz wysiadam po frytki. 
Różowa ośmiornica radości! 

PS W ramach przeprosin za opóźnienie w publikacji, jeszcze tego wieczorku, ukaże się moje zdjęcie w powodzie opóźnienia. Tak, W powodzie opóźnienia. Expect The Unexpected.


XOXO, Kejti gerl

wtorek, 27 października 2015

Ktoś tu jest

     Ku radości moich skromnych zasobów pieniężnych, mamy i zmaltretowanego nieregularnością organizmu rozstałam się w moją ukochaną używką- alkoholem. Okej, są jeszcze papierosy, ale te traktuję już jako nieodłączny element obiektu pożądania całej ludzkości- mojego ciała. Rozłąka z piciem trwa co prawda nieco ponad tydzień, więc w teorii nie ma się czym chwalić, ale jest to swego rodzaju wprowadzenie do tematu dzisiejszego pościka. 
Nigdy nie ukrywałam, że uwielbiam alkohol. Alkohol jest super. Alkohol łamie wewnętrzne bariery. Alkohol uaktywnia boski gen. Alkohol przy okazji niszczy życia. Cóż, nie można mieć wszystkiego. 
Dlaczego, mimo takiej namiętności, podjęłam decyzję o zakończeniu związku idealnego? Słyszeliście o paraliżu sennym? Właśnie dlatego. 

     Paraliż senny to wyk*rwiście przerażająca rzecz, choć niegroźna. Ciągnie się za mną już jakiś czas, ostatnio mocno się nasilił i wpada średnio dwa razy w tygodniu. Podczas swojej ostatniej wizyty w Płocku zmiażdżył mnie do tego stopnia, że postanowiłam coś z tym sku*wysyństwem zrobić. Zasięgnęłam rady eksperta, czyli Agatki zwanej "Agatką z Łąki", która powiedziała, że alkohol może mieć na to wpływ, no i bęc- nie piję. 

     Oczywiście zaspokoję Waszą ciekawość i opiszę, najlepiej jak potrafię, jak ten płocki paraliż wyglądał. 

     Sobota, kilka minut po 22. Wczesna pora, a ja już w łóżeczku, zmęczona kit wie czym. W pokoju obok, za cienką, działową ścianą, trwa setne pępkowe z okazji narodzin mojej spektakularnej siostrzenicy. 
Trochę czytam przed snem, starając się wygłuszyć literami donośne rozmowy o polityce, którymi cała moja rodzina serdecznie gardzi, ale czasem mają czas i miejsce. Oczy zaczynają mi się kleić, bez zrozumienia pochłaniam kolejne wyrazy, aż w końcu gubię książkowy wątek. Cofam się zatem o pięć stron i instaluję tam zakładaczkę, wk*rwiając się, że nie mam zielonego pojęcia ani pojęcia każdego innego koloru, co właśnie przeczytałam.
Odkładam literaturę, gaszę światło i z rozkoszą wtulam się w podusię. Cudowne uczucie komfortu jest wszechobecne zarówno cieleśnie jak i duchowo. Trwa całkiem długo. 

Nadal nie śpię. Cały czas słyszę żywą dyskusję z pokoju obok, choć jej nie rozumiem. Jest coraz głośniejsza i zdaje się, że mówców też przybywa. Zaczynają się przekrzykiwać. Wszystko narasta, choć poziom decybeli już dawno osiągnął maksimum. Zaczynam się bać, coś jest nie tak. 
Po chwili głosów jest już tak dużo, że nie jestem w stanie ich zliczyć. "Rozmowa" ewoluowała w ciągłe krzyki, a krzyki w histeryczny śmiech. Jestem przerażona. 
Nie mam pojęcia, czy już śpię, a to jakiś okrutny koszmar, czy to wszystko dzieje się naprawdę, bo jest tak k*rewsko odczuwalne. 
Przerażenie przechodzi w panikę. Śmiech cały czas narasta. 
Wydaje mi się, że ktoś jest w pokoju, stoi nade mną, zaraz obok łóżka. Próbuję się ruszyć. Nie mogę. 
Jest coraz głośniej, co nadal wydaje się absurdalnie niemożliwe. W pewnej chwili widzę zarys postaci, choć nie przypominam sobie otwierania oczu. Jestem pewna, że to ona się śmieje. Czuję parujące od niej czyste zło. Czuję, że chce mnie skrzywdzić. 
Nigdy w życiu nie czułam takiego lęku przed śmiercią. NIGDY. 
Jestem pewna, że umrę. Rozpaczliwie krzyczę nie otwierając ust. Dławię się uwięzionym w gardle krzykiem. 
Nagle nastaje cisza. Absolutna, k*rwa, cisza. 
Zrywam się z łóżka, serce wali mi jak szalone, nadal czuję otępiający lęk. 
Zapalam światło i przysięgam sobie, że już nigdy nie pójdę spać. 
Po nieprzytomnych trzech godzinach, które minęły mi na piciu herbatki, patrzeniu pusto w przestrzeń, czytaniu i siedzeniu bez słowa w rodzinnym gronie, zasypiam. 

     Fajnie, co? Postanowiłam leczyć się intensywniej ziołami. Póki co- ku mojemu niezaskoczeniu- zdają egzamin. 





XOXO, Kejti gerl

niedziela, 25 października 2015

Drzwi

     Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, więc zwalam wszystko na fakt, że doba jest za krótka. Nigdy nie wierzyłam w tą sentencję. Drwiłam z jednostek, które podpierają się nią niczym średnio utalentowany, rozśpiewany chłopczyk przed mutacją, który wygrywa talent show bazując na swojej smutnej życiowej historii. To oczywiście nie jego wina. Telewizja jest po prostu ch*jowa. Wracając do sedna: nie ogarniam upływającego czasu, niby cały czas coś robię, ale wiem, że to cały czas za mało. Masło maślane, ziemniaczany ziemniak. 
W związku z tym, stęskniona za Waszymi pochwałami i uwielbieniem mojego pisarskiego kunsztu, pościki będą krótsze, szybsze i skuteczniejsze. Coś na podobieństwo codziennych anegdotek, ale bez "codziennych". Czaicie?

     Anegdotka z Pieko. Gdyby miała w jakimś teleturnieju dostać kategorię, byłaby to "Ludzka głupota". 
Nie opisywałam jeszcze, jak wygląda moja brand new- o ironio- piekarnia. Jest to mocna, prostokątna konstrukcja z blachy falistej, z wielką, bardzo nieantywłamaniową szybą i mosiężnymi drzwiami, które najprawdopodobniej są kombinacją fragmentu czołgu z II Wojny Światowej i pancernego szkła. Paluszkiem ich nie otworzycie. W dużym skrócie, nie wdając się w szczegóły: oldschool pełną gębą, ale w tym gorszym wydaniu. 
Przeciętny dzień w pracy, niekończące się krojenie chleba, a w końcu długo wyczekiwany oddech i krzesło. Siedzę i delektuję się tą chwilą samotności.
Po kilku chwilach widzę przez nieantywłamaniową szybę kobietę, która przechodzi niebezpiecznie blisko piekarni. Myślę sobie, patrząc jej z daleka prosto w twarz, "nie psuj mi tego, nie wchodź do środka, nie potrzebujesz tego pieczywa" machając przy tym delikatnie dłonią w nadziei, że sztuczka Jedi w końcu odniesie sukces. G*wno, wchodzi. Wchodzi i nie zamyka za sobą tych wyk*rwiście ciężkich drzwi, a ja nienawidzę, jak ktoś ich nie zamyka, bo jest już ZIMNO, a z ogrzewaniem kiepsko. Wstaję, patrzę na nią z nieskrywaną nienawiścią, odpowiadam martwo "dzień dobry" i proszę ładnie o zamknięcie za sobą drzwi. Kobieta patrzy zdziwiona najpierw na mnie, potem na wejście/wyjście, znowu na mnie i mówi, nieco obruszona "myślałam, że same się zamkną". NO K*RWA. Z wysiłkiem i pulsującą żyłą na skroni weszła do środka i była przekonana, że w tym nieskażonym technologią miejscu drzwi będą zautomatyzowane. Powinna dostać medal. 


     Postanowiłam zaszaleć i dodawać do każdego pościka niezwiązane z nim zdjęcie, na które mam po prostu ochotę. 





     XOXO, Kejti gerl 

wtorek, 8 września 2015

Spis ludności

     Chaos ma się dobrze. Trochę się odkopałam, ale nadal kupa. Mimo wszystko mój duch jest silny i całkiem radosny. Sama się sobie dziwię aż. 

     Siedząc w coraz smutniejszym pieko coś mnie natchnęło na skromne opisanie bohaterów mojego dnia codziennego. Przedstawiam Wam dwunastu gniewnych apostołów, którzy ubarwiają mi każdy dzień. Piękne.



#1 

05:55 Pan Z Gazetą

     Pięć minut, zawsze pięć minut przed otwarciem za drzwiami czeka Pan Z Gazetą. Tak niby czyta, ale wywiera na mnie cichą presję, żebym otworzyła wcześniej. Robię to, bo mnie denerwuje jak tak stoi i patrzy, gdy ja walczę z gorącą blachą, którą wyciągam z pieca dziurawą rękawicą, na której leżą ciężkie bułki, które muszę ładnie przerzucić w przeznaczone im od drożdży miejsce. 
Pan Z Gazetą brzmi jak wojskowy, jest konkretny, niski, ma wąsa, zawsze bierze chleb na maślance i jako jedyny używa określenia "szatkowany" zamiast "krojony". 

#2

06:02 Pani Bezpośrednia

     Chwilę po 6 wpada Pani Bezpośrednia. To określenie nie wzięło się stąd, że to kobieta, która się, za przeproszeniem, z niczym nie pie*doli. Pani Bezpośrednia jako jedna z nielicznych prosi o wrzucenie bułek bezpośrednio do płatnej reklamówki, dbając tym samym o środowisko. Powiedzmy. Piękne. Większość żąda miliona folii, najlepiej do każdego rodzaju bułki z osobna. A ona ogarnia. Lubię ją. 
Zawsze 10 odpiekanych bułeczek + reklamówka, opcjonalnie dochodzi baltonowski krojony. 

#3
06:10 Pani Blada

     Dwa blade paluchy serowe dla dzieciaków i jedna odpiekana bułka. Jak było otwarte od 06:30, to tylko ją- poza Panem z Gazetą oczywiście- wpuszczałam wcześniej po kryjomu. Starsza kobieta, dziwnie miła, ostatnio wycinali jej wyrostek i nie wiem dlaczego, ale kojarzy mi się z Gandalfem Białym. Roztacza wokół siebie taką jasną poświatę. Biała aura. Nie wiem. 

#4
06:27 Pani Suszone Winogrona

     Codziennie jedna mleczna z rodzynkami, czasem jest szaleństwo i wjadą dwie. Bardzo charakterystyczna postać, głównie ze względu na to, że nie zdaje sobie sprawy z tego, jak głośno mówi. Nigdy z nią nie rozmawiam o pogodzie czy przeciwnościach losu- nasze stosunki są raczej chłodne. Acz jej donośne, dziwnie zaakcentowane "Z RODZYNKOM POPROSZE" zawsze mnie bawi. 

#5
06:31 Pan Dziennikarz

     Najwidoczniej kojarzy mi się z dziennikarzem. Dwie bułki kukurydziano-serowe z dynią, rogal mleczny i mała maślana z cynamonem lub paluch serowy. Sympatyczny facet, ale na samym początku mnie okrutnie drażnił swoim mylącym akcentowaniem (?). Każda kolejna bułka jest wypowiadana w taki sposób, jakby miało być ich tysiąc. Słysząc to przy pierwszym wyborze sięgam zatem po największą foliówkę, bo spodziewam się dużych zakupów, które zaskakująco kończą się na czterech bułkach, które spokojnie wcisną się w mniejsze tworzywo. A że ja lubię, jak wszystko ładnie się wciska, to się wk*rwiam, jak folia jest za duża i niewypełniona. Całe szczęście już się go nauczyłam i automatycznie sięgam po średni woreczek. 

#6
06:35 Pan Od Muzyki

     Mój ulubieniec, kocham człowieka. Starszy, przemiły pan, który jest albo bardzo niedowidzący albo niewidomy. Nie wiem, nie pytałam przecież, to nie na miejscu, poza tym nie moja sprawa. 
Docenia fakt, że słucham w pieko RMF Classic, bo każdy członek jego naprawdę czadowej rodziny jest muzykiem. Rozmawiamy o dźwiękach, górach, przyszłej i nieuniknionej mini epoce lodowcowej i innych ciekawostkach. Cudowny jest. 
Codziennie rogal z makiem, czasem z dwie kajzerki. 

#7
06:48 Pan Grosz

     Wpada cichaczem. Nie mówi zbyt wiele. Wysoki, przeraźliwie chudy, utyka jak Snape po spotkaniu Puszka. 
Bierze jedną zwykłą bułkę za 0,51 zł., płaci przeważnie samymi grosikami. Dziwna postać, która trochę mnie przeraża.

#8
07:30 Pani Piguła

     Trzy zwykłe bułki, dwie mleczne i drożdżówka z kruszonką. Czasem cztery skibki żytniego na zakwasie. 
Piguła to jej ksywa, ale nie wiem dlaczego. To bardzo dziarska babka, pielęgniarka, lubi przeklinać. Fajnie się z nią hejtuje rzeczywistość.

#9
08:23 Pani Jestem Głodna

     Odnośnie tej pani mam mieszane odczucia. Niby wporzo, dużo rozmawiamy, ale takie wścibskie z niej stworzenie. 
Starsza, mała acz przysadzista kobieta, w typowych dla jej wieku krótkich włosach, psychojasnoniebieskich oczach i ziemistej cerze. Strasznie szura jak chodzi. Zamiast "dzień dobry" mówi, że jest głodna i bierze najbardziej spieczonego palucha serowego, po czym je go przy oknie, upie*dalając okruszkami podłogę i stołek. Brzydko konsumuje, aż mi się wtedy odechciewa jeść na kilka godzin. 

#10
08:50 Pan Marek

     Jedyna osoba, której imię jest mi znane. Pan Marek to przebojowy, prosty facet, który kiedyś przyszedł do pieko troszkę napruty i zasiedział się z pół godzinki, bo gadaliśmy o Floydach i jego młodzieńczych planach na stworzenie dyskoteki. Niestety, nie udało mu się. 
Zawsze bierze zwykły, pokrojony baltonowski, z ilością jest różnie. 

#11
09:40 Pan Zajebisty Koleś

     Chleb na maślance, kajzerki jak jeszcze są, ostatnio też hot-dogi. ZAJEBISTY KOLEŚ, po prostu. Bardzo sarkastyczny, cały czas kręcę sobie z niego bekę, on ze mnie też. Jesteśmy zawsze nonsensownie poważni. 
Nie jestem ekspertem, ale to przystojny mężczyzna koło czterdziestki. Gdybym była w choćby 0,01% hetero, to bym pewnie na niego leciała. 

#12
11:08 Pani 2,02

     Codziennie płaci 2,02 zł. za dwie bułki zwykłe i jedną sojową. Zdecydowanie moja ulubiona postać kobieca w przestrzeni pieko. Za każdym razem przechodzi przez próg, zatrzymuje się i oznajmia mi głośno i radośnie "TO JA! ...NIE CHCĘ SIĘ CHWALIĆ, ALE JESTEM!". Wspaniała, niesamowicie pozytywna babka. Z nią również sporo przegadałam. Chodzi na basen. Była pierwszą osobą, której powiedziałam o zamknięciu pieko. Powiedziała, że będzie tęsknić i że jestem najczadowszą osobą, jaka tu kiedykolwiek pracowała. A było ich od ch*ja. 

BONUS

#13
Pani Dary

     Nie wpada codziennie. To gratisowa, szczęśliwa trzynastka, bo jest przeekstra. 
Widzimy się może dwa razy w tygodniu. Dawno temu poprosiła mnie o odłożenie w sobotę 40 odpiekanych bułeczek, co z ochotą rzecz jasna uczyniłam. W zamian za to przyniosła mi czekoladę.
Teraz wygląda to tak, że wpada niespodziewanie po kilka bułek i wraca po dwóch godzinach z kilkoma owockami dla Kejti. Tak po prostu składa dary. Poza tym jest przemiłą istotą, zawsze jest o czym pogadać i ma niesamowicie poczciwą, godną zaufania twarz. 



     To tyle. Właśnie straciliście kolejne cenne minuty swojego życia na czytaniu o ludziach, których nigdy nawet nie poznacie i raczej nie wpłyną w żaden sposób na Wasz byt. To trochę jak czytanie Pudelka, przemyślcie to.
Wysoka piątka!

XOXO, Kejti gerl


środa, 2 września 2015

Wszystko jest ruchome

     Serce mi pęka. Dusza krwawi. Żyłka wk*rwu po prawej stronie mojego perfekcyjnego nosa pulsuje. 
Doszłam do optymalnego punktu egzystencji i naszkicowałam sobie cudowny plan działania, a Wszechświat znowu okazał się być dupkiem. Naprawdę, nie cierpię narzekać na cokolwiek, staram się tego unikać i doszukiwać się w każdej ch*jowości plusów, choćby maleńkich. ALE nie zapominajmy o tym, że mimo egzotycznych korzeni nadal jestem Polką. Muszę trochę poużalać się nad swoim życiem. 

     Moje super miejsce pracy, znane jako pieko, gdzie mogę porozmawiać z ludźmi, poczytać książkę, popisać pościki, tańczyć flamenco za ladą z kastanietami stworzonymi z chwytaków do bułek czy podłubać sobie w spokoju w nosie, zostanie zamknięte za miesiąc. K*rwa. Już myślałam, że fajnie, jestem sama w pieko, to moje królestwo, ludzie składają ofiary w postaci owoców i słodyczy, czasem mnie wk*rwiają, ale ogólnie ich kocham. Dodatkowo robię aktualnie trochę ponad etat, więc kasa w miarę się zgadza. Przywykłam nawet do wstawania o niewyobrażalnej 4 rano przez sześć dni w tygodniu.
I cóż, gówno. Szefowa wpadła przedwczoraj na dwie minuty, oznajmiła, że ciągniemy jeszcze cały wrzesień i zamykamy. Zaproponowała mi dwie opcje: praca w innym punkcie na pół etatu lub... <WERBEL> przejęcie pieko! Moja pierwsza myśl: TAK. Potem doszłam do wniosku, że to kolejna rzecz, która by mnie zatrzymywała, fotograficznie cofnę się jeszcze bardziej, obroty są średnio zadowalające i to zbyt wymagająca misja. Biorę pół etatu i zobaczymy co dalej. Chociaż... posiadanie piekarni to niezły wabik na dupeczki.

"- ...poza tym mam piekarnię, wiesz jak jest. A ty co robisz w życiu? - usiadła luzacko, odpaliła papierosa i zachwyciła się sobą."

Wszystkie moje. 

     Biorąc pod uwagę tegoroczne wydarzenia oficjalnie mianuję 2015 rok najbardziej poj*banym i wk*rwiającym. Nie pozostaje mi nic innego, jak wbić sobie w końcu do łba, że wszystko jest ruchome, przez co szczegółowe planowanie nie ma sensu. Życie to nie szachy. Życie to zlepek losowych ludzi i zdarzeń. Trochę Coelho.

     Zmiana tematu. Czas na mini anegdotkę. Plaga os w pieko. Naprawdę, k*rwa, przegięcie. 
Pierwszego dnia, zaraz po bezpłatnym urlopie, zatłukłam- wtedy jeszcze z bólem serca- 34 sztuki. Weźcie pod uwagę fakt, że trafiłam może w 1/4 tego, co wleciało. 
Ktoś może sobie pomyśleć "eee, bez przesady, wystarczy siedzieć w bezruchu i je ignorować". Gówno. Nie da się zignorować małej, szybkiej, twardej maszyny śmierci, która gryzie, boleśnie żądli, w powiększeniu wygląda gorzej niż dziewczyna z jednowłoskowym łukiem brwiowym, a w dodatku lata wokół Ciebie, dopóki nie usiądzie na kawałku skóry. Och, a twarz to jej ulubione miejsce. 
Nie wyobrażacie sobie, ile razy podczas siedzenia tyłem do lustra i spontanicznego obrotu do półprofilu, by podziwiać swą posągową urodę, znalazłam osę okupującą moje wyrzeźbione plecy. Przebiegłe s*ki. 
To już trzeci tydzień plagi. Codziennie uśmiercam ok. 20 os. Do przedwczoraj było mi z tym źle, ale teraz to ja jestem maszyną do zabijania. Bezlitosną w dodatku. 
Przedwczoraj, tego magicznego poniedziałku, zostałam upi*rdolona przez pasiastą wywłokę z odwłokiem. W bardzo głupi, patrząc na nabyte doświadczenie w unicestwianiu, sposób. Amatorski błąd. 
Wyglądało to tak: polowałam, pacnęłam, trafiłam, nie zabiłam, dobiłam dociskając łapkę do blatu i krzyknęłam nasycone piekłem "K***RRRRRRRWAAA". Przebiegła s*ka wiedziała co zrobię, w ostatniej chwili obróciła się na plecki i wymierzyła położenie odwłoka w stosunku do powierzchni mojego oręża tak, żeby żądło "przeszło" przez dziurkę w pacce. CZAICIE TEN INTELEKT?! Powiem raz jeszcze: przebiegła s*ka. 
Kolejne pięć godzin w pieko minęło mi na k*rwieniu, smarowaniu paluszka cebulą i podawaniu pieczywa z lekko upośledzoną ręką. Oł hepi dej.
A jestem bezlitosna, bo czasem jak trafię, ale nie zabiję, to nie dobijam i pozwalam im cierpieć. Tak, siedzi we mnie właśnie takie zło. Taki mały psychol. 

     To może teraz fajne, pozytywne rzeczy, bo takie jednak też mają miejsce. 
Nie pamiętam, czy się chwaliłam i nie chce mi się sprawdzać, ale odrestaurowałam sobie obrzydliwą meblościankę. Splendor i chwała, oto i ona:






Okazjonalne picie alkoholu to był świetny pomysł. Już czuję się o niebo albo dwa lepiej. Zdrowe jedzonko zresztą też działa. Joga, której nie olewam i bieganie, które trochę olewam, bo jestem leniwą ciotą, również. 

Najmocniejszym punktem dobrych wydarzeń jest to, że w przeciągu miesiąca zostanę ciocią. Prawdziwą ciocią. Marija nadciąga!

Jeszcze jedno: zrobiłam ogórkową, która urywa tyłki i niszczy umysły. A był to pierwszy raz! Każdemu takiego życzę. 

     Tym oto cudownym akcentem odkładam długopis i biorę się za reorganizację układu bułek w ladzie.

XOXO, Kejti gerl

środa, 26 sierpnia 2015

Rosołek

     Wróciłam! Przepraszam wszystkich stęsknionych za tak długą przerwę w publikowaniu wspaniałych acz nic nie wnoszących do Waszego życia pościków. Trochę się zawiesiłam, bo a to bezpłatny urlop bez kompa, a to przewlekła śmierć kompa, a to zaległości przez brak kompa, a to poważne, zmieniające życie decyzje. Tak. Robię sobie mini rewolucję egzystencjalną. Pierwszym jej założeniem jest skrajne, jak na mnie, ograniczenie alkoholu. Dlaczego? Po co? What's the point? Pewnego słonecznego, zakrapianego piwskiem czwartku na Ogro, rozmawiając o życiu, śmierci i gołębiach z Agatką z Łąki, doszłam do smutnej konkluzji- od 17 czy 18 roku mojego istnienia nie było ani jednego tygodnia bez alkoholu. POMYŚLCIE O TYM. Wiadomo, że to przeważnie łagodne piwko do towarzystwa, ale k*rwa. PO CO? Zawarłam więc pakt o piciu okazyjnym. Żadnego chmielu za każdym razem, gdy tylko sobie przypomnę, jak wspaniale smakuje, żadnego wieczornego winka na krążenie i romantyczny nastrój. Nie i ch*j. Przy okazji zaoszczędzę. Więcej pieniędzy na inne używki, o ironio.
Inne paktowe postanowienia to ogólny ogar fizyczny, na dobry początek bieganko i joga, zdrowe jedzonko, ograniczenie konsumpcjonizmu, odkładanie na Londyn/Berlin i powrót do korzeni, czyli tryb artysty. W związku z tym rzuciłam wolontariat w agencji, Duży krok, ale raczej do przodu. Czuję się wolna.
No, to tyle u mnie, dni pełne niżu, ale przeczuwam, że zbliża się czadowość. Teraz do rzeczy, a raczej człowieka! Z racji tego, że teraz ciężki czas, a pościk i tak miał o niej powstać, wydaje mi się, że to moment idealny.

     Aleksandra, znana również jako Aleks, Aleksis, Rosołek, Rossi czy zapomniana już Lady Roza/Rosa (?). Zacznę tradycyjnie od początku. 

Zanim trafiłam do spektakularnego liceum, w którym poznałam Aleks, coś tam o niej wcześniej słyszałam, chociaż nie wiem skąd. To pewnie dlatego, że do szaraczków wizualnych to ona nie należy. Tak więc wiedziałam, że ma dredy, że fristajluje, że prowadzi aktywne życie nocne, że wyrywa dupeczki, że ma zabójcze oczy i największe tunele w Płocku. Ach, i że jest wykolczykowana jak nałożnica Lucyfera. Pomyślałam, że czadowa osoba i że też chciałabym zostać nierządnicą Czarnego Pana. Potem dotarło do mnie, że przecież jestem ciotą, więc najprawdopodobniej nigdy nie będzie nam dane się spotkać. A tu niespodzianka!
Rozpoczęcie licealnego roku szkolnego. Wchodzę do klasy, wyglądam jak brzydki koleś bez gustu, który chce być piękną kobietą i wypiera fakt, że to niemożliwe, patrzę, a tam jakieś dwie dziarskie laski w jednej ławce. Patrzę raz jeszcze i już jestem pewna, że to Lady Roza. Tej obok nie byłam w stanie zidentyfikować i mimo tego, że była do Olki piekielnie podobna, to i tak naiwnie pomyślałam, że to pewnie jej dziewczyna i gratulowałam w głowie odwagi i bycia cool. Serio. Okazało się oczywiście, że piękna nieznajoma to to nie kto inny, jak starsza siostra Aleks. Brawo Kejti, ciota alert. 
I cóż, zaczęłyśmy się ze sobą po prostu trzymać, przyszło nam to dość naturalnie. 

     Jak już wspomniałam w homoseksualnym pościku- Aleksandra otworzyła mi bramy do cudownej, lesbijskiej krainy, przez cały czas prowadząc mnie dzielnie za rączkę. Tak tak, oczywiście, że przerwała moją passę dziewictwa. Gdy kobietę pociągają kobiety, to musi się wszystkiego nauczyć od bardziej doświadczonych koleżanek, bo to przecież w cholerę skomplikowane i nienaturalne przede wszystkim. Nie zapominajmy, że to wybryk natury. 
Ja z kolei stałam się dla niej, jak mi się wydaje, silną podporą, jakąś namiastką stabilności w jej nasyconym każdą możliwą emocją życiu. Zresztą działało i nadal działa to w dwie strony. 

     Liceum zleciało nam na zachwycaniu się dziewczętami, drwieniu z rzeczywistości, przesiadywaniu w aleksowym mieszkanku i słuchaniu Depeche Mode, sprzątaniu po Jodełce, pilnym uczeniu się (Aleks), olewaniu szkoły (Kejti), upijaniu się na mieście itp. Klasyczne, licealne życie, świetna sprawa. Wspominamy z pasją do tej pory. 

     


     Po ogólniaku, a w sumie to po mojej wyprowadzce do Poznania, nastąpił rozłam. Z mojej winy, bardziej głupoty. Obraz Aleksandry, mojego drogiego Rosołka, został umiejętnie skrzywiony, a ja równie umiejętnie zmanipulowana. Straciłyśmy kontakt na dobry rok. To chyba sytuacja, za którą jest mi najmocniej wstyd i zawsze będzie. 
W ostateczności Kejti zmądrzała, a Aleks przygarnęła ją z powrotem, bo ma serduszko większe od swoich tuneli i prawie tak samo dobre i wypełnione płynną miłością jak moje. Prawie, bo jest świadomym pedałem dłużej niż ja, a to ciężkie, życiowe wykroczenie. Złe pedały, złe. 

     Obecnie Aleksis jest moją brakującą- choć mam jedną rodzoną i milion ciotecznych- siostrą. Nie wyobrażam sobie jej braku, życzę jej lepiej niż sobie samej i wiem, że z nikim nie złapię takiej więzi jak z nią. Miłość bez pociągu w czystej postaci. Mój mały Rosołek.

     Miało być dłużej i szerzej, ale Olcią to ja się z Wami nie podzielę.


XOXO, Kejti gerl

poniedziałek, 27 lipca 2015

Nieuniknione

     Witajcie! Tym razem postaram się spłodzić coś dłuższego, bo pisanie krótkich pościków jakoś mi nie leży. Trzymam więc kciuki za dygresje, niekoniecznie konkretne rozwinięcie tematu, brak puenty, bezczelne chwalenie się sobą i prawienie samej sobie komplementów przy każdej możliwej okazji.
Dziś dowiecie się- ja zresztą też- jakie są moje marzenia... o wszyscy Bogowie, jak to brzmi. Może inaczej: plany, ambicje i życiowe wymagania.

     Perkusja. Całe świadome życie powtarzam, że muzyka to jedyna rzecz, która jest w stanie wygrać z fotografią, czyli dziedziną, którą kocham teoretycznie najbardziej, ale przez głupie wymówki nie uprawiam jej tak, jak powinnam.
W gimnazjum wszystko się zaczęło. Po raz kolejny czynnikiem zapalnym była Nirvana, która- jak się okazuje- miała na mnie prawie tak wielki wpływ jak rodzice czy Power Rangers. Z racji bycia Kurtem, ale już z innymi włosami, kupiłam gitarę, nauczyłam się piekielnie skomplikowanej "Polly", zrobiłam sobie zamyślone selfie z instrumentem i stwierdziłam, że to nie to. I tak, upokorzę się tym zdjęciem specjalnie dla Was, Robaczki. Proszę!


Cóż było potem? Ano potem stała się jasność- INTERNET. Zaczęłam oglądać występy Nirvany, sikając pod siebie z miłości do Kurta, dodatkowo napatrzyłam się na Dave'a napi*rdalającego w bębny i mnie olśniło- będę grać na perkusji, bo to wspaniałe. 
Miałam ambitny plan zbierania garów w częściach, krok po kroku, bo kasy ciągły brak. Najpierw pałeczki, a potem werbel, hi-hat i cała reszta. Pomysł genialny. Skończyło się na pałeczkach.
Wytrwale ćwiczyłam, głównie na udach, co było przyjemnie bolesne. Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że chyba w miarę ogarniam i potrafię wybić każdą kończyną inny rytm. Nic skomplikowanego oczywiście, ale przyszło i tak łatwo. Perkusji nadal kupić nie mogłam ze względów finansowych. Poza tym odkryłam fotografię i choć pochłaniała sporą część mojego wolnego i szkolnego czasu w liceum, to prawie codziennie znalazłam chwilę czy dwie na "granie". 

Skończyłam ogólniaczka, przesiedziałam kolejny rok w Płocku, przeprowadziłam się do Poznania i wydarzyła się rzecz cudowna. Wszechświat udowodnił, że nie jest aż takim nieczułym k*tasiarzem i umieścił mnie na Mostowej, gdzie poznałam sąsiada-perkusistę. Jako iż ten wspaniały muzyk rozgościł się w moim spektakularnym życiu jak w apartamencie z bezpłatną, najlepszą pornografią, został Mostowiakiem, a skoro nim został, to muszę go pokrótce przedstawić.

Koko(s)- z początku tylko sąsiad z Mostowej, do którego nie pałałam uczuciem, bo Żytnia/Mandarynka wpadła mu w oko, później jednak pokochaliśmy się do szaleństwa, flirtując ze sobą w każdy możliwy, obrzydliwy sposób. Bliski geniuszu muzyk, niesamowicie dobry człowiek, najseksowniejszy mężczyzna i abstrakcyjny zj*b. Hetero, ale ma zajebiste branie w świecie penisów.

Koko postanowił wstawić swoją elektroniczną perkusję do mojego pokoju. TAK, DO MOJEGO POKOJU. Od tamtej pory go kocham.
I co, okazało się, że Kejti potrafi grać! Czasem się gubi, gra w kółko te same kawałki, nie wszystko ogarnia, ale ma potencjał. Satysfakcja niesamowita, radość największa. Potrafię grać na perce, biczys.

Mostowa się rozpadła, a ja znowu zostałam z łysymi pałeczkami. Nadal oczywiście ćwiczę i z utęsknieniem czekam na moment, kiedy będę w stanie odłożyć jakiekolwiek pieniądze na perkę. Wydaje mi się, ze mogę być w tej materii wybitna. Kupcie mi.

     National Geographic. Praca jako fotograf. Czatowanie w buszu przez trzy miesiące, żeby zrobić jedno jedyne zdjęcie. Fotografia, natura i nutka niebezpieczeństwa- cała ja.
To jedna z wielu fotograficznych ambicji, więc mogłabym się za to porządnie zabrać, a nie robić kupne rzeczy. Ehś.

     Islandia. Moje docelowe miejsca na naszej betonowej planecie.
Skąd wzięła się ta, w teorii, niezrozumiała fascynacja kawałkiem Ziemi, gdzie cały czas wieje, nie ma upałów czy plaż i jest tam więcej owiec niż ludzi? Właśnie stąd, właśnie dlatego. Jakby tego było mało: drobne skażenie cywilizacją, czadowy i trudny język, zerowy odsetek analfabetów, niewyobrażalna przestrzeń i oczywiście związana z nią muzyka, dzięki której właśnie zakochałam się w Islandii bez pamięci.
Moim planem jest dorobienie się odpowiedniej sumy, zakupienie małego domku na islandzkim zad*piu absolutnym i sielankowe życie w naturalnej surowiźnie. Bajka.
Czym miałabym się tam zajmować? Koko podsunął mi ostatnio genialny pomysł: moja własna, urocza, islandzka mini-piekarnia z pysznym pieczywem. Do tego wszystkiego będę rozchwytywanym fotografem, więc zapowiada się czad.

     Działka dla stwórców. To, niestety, ponownie wiąże się z pokaźną ilością gotówki, ale nieuchronność mojego przyszłego bogactwa ma się świetnie i mocno w nią wierzę.
W podziękowaniu za wydanie na świat istnej bogini kupię wielką działkę dla rodziców, wybuduję im dom, a obok schronisko/hotel dla zwierząt. Będą się zajmować tylko i wyłącznie pieskami, kotkami i resztą fauny, a ja będę wszystko sponsorować. Właśnie na to wydam swój pierwszy milion. Czyż nie jestem wspaniała?

     Poznańska kamienica. To akurat plan na kolejne miliony. Srogo wk*rwiona przesadzonymi cenami wynajmu mieszkań postanowiłam, że zostanę właścicielką spektakularnej kamienicy, pięknie ją wyremontuję i będę udostępniać studenciakom i nie tylko zadziwiająco tanie, bezkaucyjne kawałki podłogi w godnym standardzie, w którym będą mogli palić, pić i mieć koty. Czyż nie jestem wspaniała po raz drugi?

     Prócz tych wszystkich nieuniknionych rzecz marzy mi się jeszcze zwiedzenie Wszechświata, wypicie piwa w kosmosie, pokój na świecie, wilczur, który będzie moim najlepszym kumplem, kaczka w pomarańczach i szczęśliwe, godne życie tych, na których mi zależy. Miłością też nie pogardzę.

XOXO, Kejti gerl

wtorek, 21 lipca 2015

Wewnętrzne zwierzenia o zewnętrzu

     Wydaje mi się, że muszę zacząć o siebie bardziej dbać. Znowu. Wizualnie w sensie, bo choć na pierwszy rzut oka jestem marzeniem każdej płci, na drugi też, to jednak jest kilka drobiazgów, które można ulepszyć i które mi nie leżą. Cycki nie leżą (ZESPÓŁ!). Łeh łeh, żarcik, cycki akurat mam czadowe, ale planuję ponapierać w trakcie oglądania serialu dłonią o dłoń, żeby były jeszcze wspanialsze. Jakby to było możliwe, pff. Pompki też chyba ponak*rwiam. 

     Biegać przestałam, a to jest przecież takie czyste i cudowne. Buty nawet mam i stoją w pokoju tak, żebym je widziała i było mi nieprzerwanie głupio. Ciężko zacząć no. Poza tym wkurzam się na moją krzywą przegrodę i słabą pojemność płuc spowodowaną najprzyjemniejszym nałogiem świata. Niestety, jestem na etapie mocnego uzależnienia i nie wyobrażam sobie dnia bez papieroska, więc wybór jest dość oczywisty i przykry. Bieganie musi poczekać. Chyba, że da się to jakoś połączyć? Chociaż to bez sensu. K*rwa. Jakiś pomysł, rada eksperta?

     Do wyrobienia tyłka muszę powrócić, bo nie mogę na niego patrzeć. Dobrze, że widzimy się rzadko. A słyszałam kiedyś o przedniodupnym człowieku, ciężka sprawa, nie chciałabym.

     Cała reszta jest tak bliska perfekcji, że nie muszę się nią martwić. Za jakiś czas pierwsze zdjęcia efektów! Bycie fit jest spoko, ale jednak lepiej jest być mną. Finał.


UWAGA! 


     Świeża sytuacja z pieko wzięta, pisana na kolanie w powrotnym autobusie z czytającą wszystko na żywo, siedzącą obok pasażerką. HI THERE. 

     Godzina 13:43. Ogarniam sobie powoli zamknięcie punktu, czyli zwijam stopniowo bułki, robię równe słupki z monet, żeby szybciej rozliczyć kasę itp. Przerzucam pieczywo do kosza i nagle, acz jakby cichaczem, wchodzi pan. Pan ma bardzo nieobecny wzrok, około 30 lat i wygląda dość przeciętnie. Abstrahując oczywiście od nieotwartego Żubra w puszce no i tego odrealnionego wzroku. Robi dziwne rzeczy. Pierwszą z nich było ręczne i piwne zgwałcenie wagi. Ważył sobie chłopak dłoń, zaskoczył się ciężarem swojej kończyny, postawił piwo i zaskoczył się mocniej. Po tych wszystkich odkryciach wziął paczkę słomki ptysiowej i z naprawdę psychodelicznym wzrokiem stwierdził, że śmierdzi. Odłożył. Chwila spokoju. Nagle z niewyobrażalnym, wręcz nadludzkim impetem usiadł na stoliku, który jest przeznaczony ciężkim zakupom wymęczonych klientów. Proszę go ładnie o zejście. Jego odpowiedzią było rozpieczętowanie wstrząśniętego Żubra, który nie omieszkał wylać się na CAŁE SZCZĘŚCIE jeszcze nieumytą podłogę. Się wk*rwiłam. Z moich zmysłowych ust padło "K*RWA, STARY, nie możesz tu pić piwa", a po chwili srogie "wypi*rdalaj stąd". Wstał, spojrzał, trochę się zdziwił i rzucił "spoko, nawet bym cię k*rwa nie przeruchał". I puff, trafił w mocny punkt i złamał mi serduszko. Odrzekłam mu, że wyk*rwiście się z tego cieszę i "ja ciebie też" z nutą słodyczy w głosie. Wyszedł i zaczepiał przechodniów. Debil.

XOXO, Kejti gerl

     

poniedziałek, 20 lipca 2015

Zaklejony pępuś

     Oj, kiepski dzień. Kondycja fizyczna słaba, co mogłoby zostać usprawiedliwione całoweekendowym chlaniem w ramach szybkich wakacji, ale niestety nie jest to kac. Znam go, on mnie też, nie spotkaliśmy się akurat dzisiaj. Poza kilkoma stłuczeniami wiadomego pochodzenia i bolącym kolanem, które przeskakuje, jest coś jeszcze. Nie wiem, co to, ale czuję się naprawdę g*wniano. Chyba czas na lekarza. 
Psychicznie za to jest całkiem nieźle- nastrój szampański, stałe zmartwienia, do których przywykłam, ogólna miłość do ludzkiej rasy, pokój, splendor i najważniejsze: orzeszki. 

     Esencją tego dnia jest aktualna sytuacja w pracy. Po szaleńczych wichrach w "Master Piekarni" zarwał się dach czy coś w ten deseń, co skutkuje bardzo okrojonym towarem. Kilka sztuk buł i tylko podstawowy chlebuś w ilościach niezbyt porywających. Skromny wybór pieczywa widoczny przez sklepową witrynę powoduje za to nieziemski zastój w sprzedaży, czyli: średnio co 15 minut wchodzi jedna osoba i przeważnie od razu wychodzi, obarczając mnie po drodze brakiem chleba i rzucając obelgami, bo przecież jestem pie*dolonym Władcą Piorunów i Wiatrów i to ja wyj*bałam dziurę w dachu. 

     Moje życie postanowiło mnie w niedzielę kopnąć raz jeszcze. 
Spędziłam czadowy weekend nad jeziorkiem z naprawdę wspaniałymi ludźmi. Częściowo fruwałam z przesycenia naturą i alkoholem, częściowo upadałam potykając się o kłody, gałęzie, pęczki trawy i nietrzeźwość, częściowo gadałam mądrze, częściowo pewnie pi*przyłam bzdury. Świetnie się bawiłam tak w skrócie. 
Wszechświat musiał jednak zadbać o równowagę i zbilansować nadmiar radości uśmiercając mój ukochany telefon. Moją małą, bezdotykową, ultra funkcjonalną i mało zaawansowaną technicznie Nokię o islandzkim kolorze. Leżała sobie bezpiecznie w nerce w środku obozowiska i nie zwracałam na nią zbytniej uwagi, bo nie było potrzeby. W końcu, wymęczona wlewaniem w siebie litrów cudownego, ciepłego piwa, poległam, zwinęłam saszę z telefonem i uwaliłam się w namiocie. Kilka godzin później chciałam sprawdzić czas i okazało się, że czas nie istnieje, a jeśli już, to wygląda jak biały prostokąt z pajączkiem w prawym górnym rogu. 
No k*rwa, smuteczek, bo to telefon idealny. Nie jest smartfonem, nie jest dotykowcem, ma ch*jowego fejsa, oporną przeglądarkę, kiepski aparat, świetną klawiaturę i można do kogoś zadzwonić- jest wszystkim, czego wymagam od komórki. Nie odciąga od rzeczywistości, ale jeśli musisz coś sprawdzić w necie, to ostatecznie się da. Czad.
Aktualnie używam swojej osobistej Nokii 3310 z najdziwniejszą obudową na świecie. Opiszę.

Tył: na górze widnieje żółty napis "Dick's House", na środku mamy narysowaną w łopatologiczny sposób blond dziewczynkę w różowej sukience, która jest smutna i trzyma na rączkach rudego kota, który ma zaklejony pępuś i bandaż na ogonie, na samym dole zaś możemy odczytać "Fanny has a sore pussy", a tło jest dwukolorowe- zielony + różowy. Przód: górna połowa to ta sama depresyjna twarz niewiasty i trochę mordki zwierzaka, dolna to zbliżenie pępka z plastrami. Nie wiem, kto to zaprojektował, ale kocham go. 

     Chyba zostawię już ten pościk w spokoju, żaden temat mi się nie nasunął, tak sobie posmęciłam. Fajnie.

XOXO, Kejti gerl

środa, 15 lipca 2015

Supermoc

     Jestem zawiedziona. Tylko jedna osoba, która w dodatku jest moją przyjaciółką, więc najprawdopodobniej zrobiła to z litości, wyraziła chęć interakcji z moją cudownością. W związku z tym, moja droga, uroczyście przysięgam i obiecuję, że dostaniesz 25% tego, co zarobię na tym blogu, gdy już kopnie go splendor i chwała. Prócz tego ofiaruję Ci przyjaźń na zawsze, telefon o każdej porze, garść cukierków i tytuł najwierniejszej fanki mojego pióra. Pościk o "El Pepino!" też się wydarzy, muszę tylko pogrzebać trochę w pamięci. 
     Tytuł nie do końca odzwierciedla to, o czym będę prawić. Z supermocą związana jest pewna historia, która po raz kolejny potwierdza fakt, że jestem ciotą, ale poczciwą i słodką. 
Głównym tematem moich fenomenalnych rozważań, jeśli można to tak nazwać, będą... zwierzęta! Taaak, bohaterami tego wpisu będą koty, psy, żółwie, papużki i oczywiście słoń. Wyczuwam słodycz, gorycz i łzy.

     Koty. Och, od czego zacząć... okej. Nie rozumiem ludzi, którzy nie lubią kotów. JAK MOŻNA NIE LUBIĆ KOTÓW? To dla mnie taki sam wybryk natury jak ludzie, którzy zapychają się rodzynkami bez czekolady. Nigdy nie zrozumiem.
Koty są wspaniałe. Jasne, perfidne z nich sk*rwysyny spychające powoli na podłogę, z zimną krwią, rzeczy najbardziej podatne na zniszczenie, sikające do butów w odwecie za zrzucenie z kolan, demolujące pokój w pogoni za laserem/muchą/niewidocznym pyłkiem, wysypujące tonę żwirku NAWET z obudowanej kuwety i w końcu: patrzące na Ciebie z góry, oceniające cały czas, niewdzięczne mendy. Ale wiecie co? To wszystko jest piękne i wbrew pozorom absolutnie do zniesienia. Dlaczego? Bo koty to małe, słodkie i częściowo okiełznane wewki! Przecież to kompletny czad mieć przy sobie lwa. Nie ma chyba nic wspanialszego niż testowanie dzikiego instynktu u kota. To chyba moje ulubione zajęcie. Polega na tym, że moja ręka jest antylopą, która stoi i stoi. Czasem się rozgląda i zrywa, bo wyczuwa jakieś zabójcze wibracje. Przez większość czasu trwa jednak w błogiej nieświadomości. W końcu, po godzinie czajenia się w nieistniejących trawach, wewek rzuca się na zwierzynę udowadniając, że jest mordercą idealnym. Gryzie do krwi, robi na skórze szkic najbardziej p*jebanych architektonicznie budynków, kopie i przy tym wszystkim nadal jest słodki. Małe wewki, miłość. 
Wychodzę z założenia, że kot musi być zabójcą, bo taka jego natura. Wiadomo, bez przesadyzmów- członków rodziny powinien przez większość czasu akceptować. Ale do jasnej k*rwy, jak widzę kota, który jest ciotą absolutną i można go bez oporów memłać w każdy możliwy sposób, którego nienawidzi, to dostaję szału. Nie można zabijać kociego instynktu. To tak, jakby Wszechświat zabronił nam, Polaczkom, bycia zawistnymi ludźmi. Przecież to niezgodne z prawami natury, no weźcie. Kot musi być zdolny do niesienia śmierci. Kot zabijający od czasu do czasu to kot szczęśliwy. Kot to drapieżnik. Kot jest słodki. 

     To teraz o kotach mojego życia.
Rodzinna, o płockowa kotka- Ziuta, zwana pieszczotliwie Piłką Lekarską lub Ziemniakiem Na Zapałkach. Pojawiła się w moim świecie jak miałam z 10 lat, więc nie wyobrażam sobie, że kiedyś zniknie. W związku z tym zakazałam jej umierać, przyjęła to, a moja mama, która jest jej najbliższa, postanowiła, że nawet, jeśli Ziuta jakimś przykrym cudem umrze, to znajdziemy speca od wypychania zwierząt, zrobimy jej łapki na zawiaski, wbudujemy głośniczek z jej rozpaczliwym "miaaaau" i będziemy ją aktywnie przestawiać. Serio.
Ziuta, sążna już wiekiem, jest cudownym stworzeniem. To jedno z tych zwierząt, które jest tak naprawdę człowiekiem. Można z nią porozmawiać, często marudzi, jest matką i starzeje się jak typowa ciotka Marzena- nóżki szczuplutkie, łepek malutki, torsik szeroki, a bebzun ogromny. Ach i ogon jej schudł, przez co przypomina mi trochę pojedynczą kulkę analną. Zboczenie exzawodowe, wybaczcie. Udowodnię zdjęciem, bo podobieństwo jest uderzające. Tak czy inaczej Ziuta to zdecydowanie mój kot nr 1.


Aktualnie mieszkam z dwoma kotami, które skradły me serce, duszę i godność. 
Kotkot, zwana pieszczotliwie Kiti, od początku była mi przeznaczona. Częściowo ją wychowałam i wkrótce zostaniemy na siebie skazane, co cieszy mnie niezmiernie. 
Cóż, jeśli wnikliwie czytaliście, to macie obraz mojego podejścia odnośnie morderczych instynktów. Dlatego też Kiti, z mojej strony, wychowana została na gladiatora. Okazało się, choć wszyscy to negowali, że bycie maszyną do zabijania kompletnie pokrywa się z dziką naturą Kotkota. Dla jasności: nie atakuje bez powodu, mądrze używa swojej mocy. Nie jest fanką ludzkiej rasy, więc jakiekolwiek branie na rączki czy głaskanie bez jej zgody absolutnie nie wchodzi w grę. Chyba, że życie komuś niemiłe. 
Kiti to stworzenie należące do dzikiej części świata- tam powinna się urodzić, polować, mieć bobaski, siać strach, zniszczenie i umrzeć w honorowej walce o kawałek puszczy. Powinna być żbikiem. Tak zresztą wygląda. 
Dziwnym trafem Kiti mnie w pewnym sensie wybrała. Często przychodzi, gdy nikt nie widzi rzecz jasna, żeby się poprzytulać i potrykać czółkami. Czasem nawet kopnie mnie zaszczyt i śpi ze mną całą noc. Nie ucieka, gdy się wiercę. Właściciele kotów wiedzą, że to naprawdę wiele znaczy i jest wyjątkowe. 

Kolejnym i ostatnim kocim elementem mojego życia jest Sznaps, zwany pieszczotliwie Sznapim, Sznaperem, Sznapsterem, Sznapmajsterem, Szpupim, Szpipim, Szpupsterem lub Sk*rwielem czy Małą Dz*wką. Jest klasycznym przypadkiem kocura: władczy, żarłoczny, leniwy koleś, który cały czas ma twarz informującą o tym, jak bardzo ma wyj*bane. Sznapster przy tym wszystkim jest nieziemsko uroczy, ale to pewnie dlatego, że jest jeszcze rozwydrzonym gnojkiem bez szacunku do innych istot. Kiti nie ma przez niego ani chwili spokoju, bo cały czas ją atakuje i wbija w panele. Po prostu uderza w nią z impetem wykorzystując całą masę swojego ciała. Sk*rwiel. 
Poza tym jest jedną ze słodszych zabaweczek, jakie miałam. Co chwilę uwala się na glebę w absurdalnych miejscach, bardzo często zapomina o schowaniu języka po skrupulatnej toalecie, ma najprzyjemniejszą w dotyku sierść, całe jego dotychczasowe życie to jeden wielki plac zabaw i ma najgłupszy ryj na świecie. Weź go nie kochaj, nie da się. 

     A teraz w spektakularny sposób zapowiem kolejny wątek: hau hau. Zacznę od określenia się w odwiecznym konflikcie pt. "Psy vs Koty", bo to przecież bardzo istotne. Nie mam faworytów, zwierzę to zwierzę, kocham tak samo. Są psiary, są kociary, a ja jestem zwierzęciarą. 
...brawo Kejti, niezły poziom, trzymasz fason. 

Pierwszym, wartym wspominki psem jest Maks. Przypada na czasy dzieciństwa. Maks był małym, czarnym kundelkiem. Maks był złem wcielonym. Maks miał psychozę na punkcie torby mojej mamy i za każdym razem, gdy z siostrą chciałyśmy coś z niej wyciągnąć, byłyśmy o krok od śmierci. Metoda, która pozwalała nam wyjść z tego bez szwanku, polegała na wrzucaniu kiełbasy do innego pokoju wyposażonego w pancerne drzwi. 
Maks był wieczne wściekły. Maks nienawidził. Maks nie był spoko. Maks jest legendą zła. 

Gabor, najprawdziwszy owczarek niemiecki i upragniony synek mojego taty. To był pies, który wzbudzał szacunek. W teorii był kochany, ale miał też swoją mroczną stronę. Padre był jego jedynym mistrzem, tylko jego słuchał i tylko jemu był oddany. Niesamowicie silna więź. 

Prawie równocześnie z Gaborem pojawił się Ozzy, który nadal żyje i ma się nieźle. Za jego młodu wszystko wskazywało na to, że przygarnęliśmy owczarka podhalańskiego. Najsłodszy szczeniak pod Słońcem. Kilka miesięcy później stał się sięgającym mi do kolan kundlem o blond włosach, z dupą wyżej niż reszta ciała, pełzającym okiem i astmatycznym oddechem. Nadal jest kochany, ale wiecie... owczarek podhalański, do diaska.
Ozzy to ciekawie dziwny pies. Nie mam pojęcia, co się dzieje w jego głowie, nigdy się nie dowiem, a nawet gdybym mogła, to chyba i tak nie chciałabym wiedzieć. Podobnie jak Maks ma swoje psychozy na pilnowanie rzeczy- moją faworytką jest suszarka do prania. Różnica polega na tym, że u Zła Wcielonego to była czysta potrzeba zrobienia krzywdy, gdzie torebka mamusi była dobrym pretekstem. Ozzy strzeże czegoś po to, żeby nie stało się nic złego i jest tym autentycznie przerażony. Trochę jak Chojrak. Niesamowicie poczciwa z niego psina, uzależniony pieszczoch i gej, więc przybijamy sobie homo-piątki jak siedzę w Płocku. 


Ostatni z czworonogów i najbardziej aktualny- Borys, zwany Małym Koniem lub Bordową Mordą. Został przygarnięty przez moich cudownych rodziców zaraz po tym, jak został skazany na zastrzykową śmierć. Powodem wydania wyroku było znudzenie bogatego biznesmena-frajera swoimi stróżującymi psami. Doszło więc do porwania. Mniejszy sierściuch znalazł nowy dom od razu, z Borysem był problem. Cóż, to chyba najpotężniejszy pies, jakiego widziałam. Gdyby bardzo chciał, mógłby powalić niedźwiedzia. Serio. Taka historia jednak nie ma prawa mieć miejsca, ponieważ Borcio to najłagodniejszy pies na świecie i ma mentalność szczeniaczka. Nie zdaje sobie sprawy ze swojej masy, jest hiper niezdarny i chodzi tak fajtłapowato, że często zastanawiam się, czy te łapy to rzeczywiście jego łapy i czy zdaje sobie sprawę, że ma nad nimi pełną kontrolę. 

     Czas na najbardziej rozrywkowe, biegające, aportujące, przytulające, wyrażające milion emocji swoimi pyszczkami żółwie. 
Słodowa Z Otrębami miała żółwie. Trzy. Ciekawy wybór, wiem, ale niewiasta jest ultra alergikiem i nie mogła sobie poszaleć z czymś futerkowym i śliniącym się. A zresztą- żółwie są naprawdę ekstra, w Płocku też jednego mieliśmy. Bobek, który okazał się Bobką. Czerwonolicy, wodno-lądowy potwór, który miał całkiem wspaniałe życie, bo dziadek karmił go kiełbasą. W wodzie. 
Wracając do otrębowych żółwi: mieszkałyśmy razem, więc miałam niewątpliwą przyjemność zajmować się nimi. Pokochałam mocno, były przezabawne. Te wszystkie przegadane noce, spanie w nogach, gonitwy po łące... Cud, miód i skorupy. Polecam sceptykom. 

     O ptaszkach krótko: Smoczy Owoc, czyli pedantka z Mostowej, widziała raz, jak papużka w klatce siedzi na belce i pozbywa się swoich wnętrzności drogą odbytową. Wiem, to okropne, bo musiała cierpieć, biedaczynka. Podzieliłam się, bo nadal nie jestem w stanie sobie tego zwizualizować, a cała historia głęboko zakorzeniła się w mojej głowie ze względu na okrucieństwo natury. Kojarzy mi się to z przerażającym schorzeniem, które wpędza mnie w stan panicznego resetu mózgu: wypadający odbyt. 

     Na słonia nic nie mam, to po prostu moje marzenie. Jeśli mi go sprezentujesz, jestem cała Twoja. 

     Upragniony finisz, czyli rozjaśnienie tytułu. 
Pewnego upojnego wieczorku na Mostowej, spędzonego rzecz jasna w kuchni, bo tam najbardziej czuć zioła, zaczęła się rozmowa o supermocach. Każdy rycerz prostokątnego, ekskluzywnego stołu z IKEI wypowiadał się kwieciście i z pasją na ten temat. Nieśmiertelność, latanie, czytanie w myślach, naginanie czasoprzestrzeni, no wiecie, same zajebiste, klasyczne rzeczy. Moja kolej. Myślę sobie, co chciałabym potrafić, co sprawiałoby mi przyjemność i co byłoby mocno użyteczne. Teraz uwaga, CIOTA ALERT. 

"...k*****rwa, wiem! Chciałabym móc rozmawiać ze zwierzętami... w sensie tak, żeby je rozumieć, tak każde, każdy zwierzęcy język... no i żeby one mnie rozumiały, wiadomo. No k*rwa! To jest genialne. Idę do lasy, spotykam dzika i się nie boję, bo mogę mu powiedzieć, żeby zczilował. Tak, chcę to. Tak."

W tej chwili zostałam okrzyknięta ciotą tygodnia, potem miesiąca, a ostatecznie na czas nieokreślony. Co nie zmienia faktu, że to nadal najfajniejsza supermoc i chcę ją tak bardzo. 

XOXO, Kejti gerl






czwartek, 9 lipca 2015

Komizm życia codziennego

     Wybaczcie zastój. Wiem, że tęsknicie. Miałam trochę dodatkowej pracy, spontaniczny, kilkugodzinny urlop i nadrabiałam alkoholowe braki. Tak czy inaczej wróciłam, mam się świetnie i proszę o gromkie brawa. 

     Ze względu na to, że wzbudzam u siebie samej samą sobą nieziemski zachwyt, zrobię bardzo osobisty i w teorii prywatny wpis o swoim typowym dniu. Czad, co? Będzie szczegółowo, obrzydliwie i bez oporów. 

     Przeważnie nastawiam budzik na szaloną 5:50, choć na nogach muszę być o 6:00. Dlaczego skracam sobie sen o tak istotne 10min.? Odkryłam, że przez te magiczne 587 sekund- odliczyłam moment bolesnego zderzenia z rzeczywistością i pacnięcia drzemki w telefonie- śnią po mi się najwspanialsze rzeczy i zboczeństwa. 
Usatysfakcjonowana z niewiadomych powodów- zrywam się na najzgrabniejsze nogi. Czas na poranne rytuały. 
Należę do grupy ludzi, którzy MUSZĄ zaliczyć spokojny poranek i wstać minimalnie godzinę przed wyjściem. Oczywiście zdarzają się wyjątki, których szczerze nienawidzę. Jestem wtedy zdezorientowana jak Amerykanka po odkryciu, że Europa to nie kraj. 
Po zwleczeniu się ze średnio wygodnego łóżka wlatuję do łazienki na pipi machen i wymrożenie gałek ocznych wodą, bo zawsze są szatańsko czerwone, a to całkiem pomaga. W międzyczasie do toalety wpada Kitti i jest słodka tylko dlatego, że chce się napić. Odkręcam więc kurek nad wanną odpowiadający za zimną wodę ale tylko tak, żeby kapało, spędzam upojne 17 sekund głaszcząc potwora, potwór odwdzięcza się szybkim "mrryt!" i lecę do kuchni. Swoją drogą- GŁASZCZĄC POTWORA to nie tylko świetna, sprośna metafora, ale też kolejna nazwa na zespół! Mój geniusz mnie wyprzedza. 

      Kuchnia. Wstawiam wodę na sk*rwysyńsko mocną, czarną kawę, której nigdy nie dopijam i robię sobie dwie grahameczki do pracy i jedną na śniadanko. Kanapeczki składają się przeważnie z żółtego sera z chrześcijańskim warzywkiem, szprotek w sosie pomidorowym lub miłości mojego życia- powideł. Wracam do pokoju i odpalam dynamicznego laptopa. Włączam kolejny odcinek "Family Guy", żeby od rana czuć się absurdalnie dobrze i jem śniadanko jak najszybciej, żeby jeszcze w trakcie oglądania skręcić i wypalić papierosa, wziąć grzdyla kawki i polecieć jak poparzona w wiadomym celu w wiadome miejsce. I oto świat hetero mężczyzn runął po raz kolejny- kobiety robią kupę. Przykro mi. 
Po przeżyciu istnego katharsis w toalecie wracam przed laptopa, kończę serial i w międzyczasie szpachluję twarz, bawię się w faszionetkę i wybieram kolor szarawarów, na które mam aktualnie ochotę i byle jaką bluzkę. Prawie dopijam kawę, myję ząbki, pakuję plecak i z gracją wybywam na przystanek. 
Dziesięć minut spacerku z kolejnym papierosem w gębie i słuchawkami w uszach i jestem na miejscu.
Czekając na autobus wypalam jeszcze jedną fajkę, żeby wyglądać bardziej luzacko dla mijających mnie ludzi, a nie dlatego, że jej potrzebuję. 
Wsiadam do autobusu. Jeśli się da, to siadam, jeśli nie, to trudno. W podróży słucham najwspanialszej muzyki, gram sekcje perkusyjne, kontempluję widoki zaokienne i walczę o to, żeby żaden pasażer się o mnie nie otarł.
Wysiadam i zmierzam dziarskim krokiem do pieko. 


     Pół godzinki rozmowy z szefową o życiu, śmierci, przydatności karłów czy nieśmiertelności polskiego sk*rwysyństwa i zostaję sama, by rozpocząć ośmiogodzinne wyzwanie. 
Naprawdę, kocham pracować w pieko i wiem, że wszyscy z tego drwią, ale czasem mam ochotę zignorować ostrzeżenia na krajalnicy i wsadzić tam łeb. Z wk*rwu. Średnio pięć razy dziennie powtarzam, że pieczywo jest świeże. Jeśli ktoś jest wyjątkowo niemiły, to mówię, że codziennie biorę po trzy chlebki, chowam je pod ladą, czekam z cztery dni, po czym sprzedaję je wybranym jednostkom, więc dziś jest jego szczęśliwy dzień i został zwycięzcą. Gdy ktoś rano zapłaci mi "stówą" za dwie kajzery, a ja ładnie- bo jestem ładna- proszę o drobne albo chociaż "dyszkę", którą K*RWA JEGO MAĆ WIDZĘ W PORTFELU, a ten ktoś oszukuje mnie, że nie ma, to uwalniam polaczka i wydaję ponad 90zł. w "złotóweczkach" i "dwuzłotóweczkach", bo mam ich milion. Część się już nauczyła, ale niektórzy nadal są oporni, więc jestem w tej bezczelności konsekwentna. 
Cała reszta czasu w pieko mija mi na pisaniu pościków, czyszczeniu blatów, przekładaniu bułek, jedzeniu, machaniu do dzieciaków, robieniu tanecznego show za ladą i rozmawianiu ze spoko starymi ludźmi. 
W końcu, aktualnie o 16:00, zamykam wrota, ogarniam zwroty i robię inne rzeczy konieczne, żeby móc wracać do domu. 

     Przystanek, a obok niego dreptająca Kejti, oczywiście z papierosem. Powrotny fajek w oczekiwaniu na autobus już nie jest dla podkreślenia zajebistości. Dzięki temu, że dreptam nerwowo i palę wysyłam zgromadzonym sygnał, że jestem wk*rwiona, spieszę się i niech lepiej najpierw wypuszczą ludzi z autobusu, a dopiero potem wsiądą, bo jak nie, to ich zniszczę. Ta technika częściej nie działa niż działa, ale jak wyobrażam sobie, jak bardzo "badassowo" za każdym razem wyglądam, to lecę na siebie. 

     Znowu autobus, walka o prywatną przestrzeń i po ponad 20min. jestem na Placu Bernardyńskim. Wysiadam, fajka i tuptam w stronę Kupca. Tam maszeruję po zakupki- głównie tytoniowe, czasem spożywcze. 

     W końcu wchodzę na najbardziej zakupioną ulicę w Poznaniu, docieram do pozłacanej bramy, wklepuję kodzik i wdrapuję się do mieszkania. 
Witam się z kotami, a one zmyślnie oszukują, że są głodne i prowadzą mnie do kuchni. Widzę w ich zdradliwych oczach i wypełnionych żarciem miskach, że są bezczelnymi łgarzami, więc olewam sprawę i idę do pokoju.
Zrzucam toboły, odpalam turbo komputer i siadam na chwilę. Kitti wskakuje mi na kolana. Jest słodka i wiem, że znowu musi zachlać ryj. 
Robię spektakularny bardziej lub mniej obiad i zasiadam do serialu. Tak, mam ten towarzyski syndrom absolutnie niezwiązany z tęsknotą za przeważnie ogłupiającą telewizją. 
W zależności od misji do wykonania danego dnia oglądam jeden odcinek- aktualnie "Różowe lata 70-te"- lub stosuję aktywną i rozpieszczającą moje życie towarzyskie technikę "oglądam do gleby". A same misje po pieko wyglądają różnie: a to sprzątanko, a to piwko na Ogro, a to piwko w innym miejscu, a to zdjęcia do zrobienia, a to błogie lenistwo. Różnie. 

     Dzień powoli się kończy, a ja muszę iść ziuziu, żeby złapać trochę snu. W tym momencie spotykam się z najtrudniejszą do podjęcia decyzją: kąpać się teraz czy jutro rano. Zdarza się, że jestem Szwajcarią i nie wchodzę w ten konflikt, w efekcie czego nie czuję się zbyt rześko dnia następnego. Jak to mawia mój cudowny dziadek: częste mycie skraca życie. 

     Tak to mniej więcej wygląda. Szalone życie na krawędzi. 
Jeśli macie ochotę, to podrzucajcie tematy w komciach NA BLOGU, bo trzeba podbijać statystyki. Jedno słowo, ja rozwijam, Wy się świetnie bawicie. Miłość.

XOXO, Kejti gerl

środa, 8 lipca 2015

Zwrociki

     Tańczę, jak mi zagracie, więc proszę bardzo: zwrot towaru zakupionego w internetowym sex shopie. Wydaje mi się, że możecie się zawieść, bo nie będzie to szalenie długi wpis i nie pojawi się wątek z morderstwem za pomocą podwójnego dilda w tle. Chociaż to niezła historia na książkę... przemyślę to. 
..."KILLDO". Ooo i już widzę te reklamy... "A czy TY zdążysz zakryć wszystkie otwory?". Nieważne.

     Zwroty. Nie ma w tym na dobrą sprawę nic spektakularnego. 

Klientka X kupuje wibrator za 12zł., wysyłamy, ona otwiera paczkę, po czym stwierdza, że jednak nieprzyjemnie byłoby sobie dogadzać zieloną pomadką wykonaną z najgorszej jakości plastikowego tworzywa, której zapach przenosi Cię do chińskiej fabryki, gdzie średnia wieku pracowników wynosi 9 lat. Temu wszystkiemu towarzyszy oczywiście mailowe lub telefoniczne oburzenie, że towar jest do d*py. Na co powinnam odpowiadać, że zabawka jest uniwersalna i jak najbardziej można nią stymulować odbyt. 
Klienci X byli okej, bo nawet, jeśli trochę się czymś pobawili, to nie było tego widać i czuć. 
Klienci Y to inna historia. Tanie wibratory, drogie wibratory- nie ma znaczenia, bo na każdym z nich włosy łonowe i niezidentyfikowane zaschnięte substancje były mocno obrzydliwe. Dmuchane lalki z dodatkową dziurą nieprzewidzianą przez producenta też się zdarzały. 
I co, przychodzi taki smaczny zwrocik z karteczką, że wibrator nie działa, więc musisz wziąć do w rączki i sprawdzić. Sprawdzasz i okazuje się, że wszystko wibruje jak należy. Mniam. 

     I co się z tym wszystkim potem dzieje? Znacie te magiczne promocje typu "KOŃCÓWKA KOLEKCJI!!!"? Proszę bardzo.
Nie no, żartuję, gadżety lecą do wielkiego pudła i odsyła się je do producentów. Ale oni już zapewne robią jakieś promki.

XOXO, Kejti gerl