poniedziałek, 27 lipca 2015

Nieuniknione

     Witajcie! Tym razem postaram się spłodzić coś dłuższego, bo pisanie krótkich pościków jakoś mi nie leży. Trzymam więc kciuki za dygresje, niekoniecznie konkretne rozwinięcie tematu, brak puenty, bezczelne chwalenie się sobą i prawienie samej sobie komplementów przy każdej możliwej okazji.
Dziś dowiecie się- ja zresztą też- jakie są moje marzenia... o wszyscy Bogowie, jak to brzmi. Może inaczej: plany, ambicje i życiowe wymagania.

     Perkusja. Całe świadome życie powtarzam, że muzyka to jedyna rzecz, która jest w stanie wygrać z fotografią, czyli dziedziną, którą kocham teoretycznie najbardziej, ale przez głupie wymówki nie uprawiam jej tak, jak powinnam.
W gimnazjum wszystko się zaczęło. Po raz kolejny czynnikiem zapalnym była Nirvana, która- jak się okazuje- miała na mnie prawie tak wielki wpływ jak rodzice czy Power Rangers. Z racji bycia Kurtem, ale już z innymi włosami, kupiłam gitarę, nauczyłam się piekielnie skomplikowanej "Polly", zrobiłam sobie zamyślone selfie z instrumentem i stwierdziłam, że to nie to. I tak, upokorzę się tym zdjęciem specjalnie dla Was, Robaczki. Proszę!


Cóż było potem? Ano potem stała się jasność- INTERNET. Zaczęłam oglądać występy Nirvany, sikając pod siebie z miłości do Kurta, dodatkowo napatrzyłam się na Dave'a napi*rdalającego w bębny i mnie olśniło- będę grać na perkusji, bo to wspaniałe. 
Miałam ambitny plan zbierania garów w częściach, krok po kroku, bo kasy ciągły brak. Najpierw pałeczki, a potem werbel, hi-hat i cała reszta. Pomysł genialny. Skończyło się na pałeczkach.
Wytrwale ćwiczyłam, głównie na udach, co było przyjemnie bolesne. Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że chyba w miarę ogarniam i potrafię wybić każdą kończyną inny rytm. Nic skomplikowanego oczywiście, ale przyszło i tak łatwo. Perkusji nadal kupić nie mogłam ze względów finansowych. Poza tym odkryłam fotografię i choć pochłaniała sporą część mojego wolnego i szkolnego czasu w liceum, to prawie codziennie znalazłam chwilę czy dwie na "granie". 

Skończyłam ogólniaczka, przesiedziałam kolejny rok w Płocku, przeprowadziłam się do Poznania i wydarzyła się rzecz cudowna. Wszechświat udowodnił, że nie jest aż takim nieczułym k*tasiarzem i umieścił mnie na Mostowej, gdzie poznałam sąsiada-perkusistę. Jako iż ten wspaniały muzyk rozgościł się w moim spektakularnym życiu jak w apartamencie z bezpłatną, najlepszą pornografią, został Mostowiakiem, a skoro nim został, to muszę go pokrótce przedstawić.

Koko(s)- z początku tylko sąsiad z Mostowej, do którego nie pałałam uczuciem, bo Żytnia/Mandarynka wpadła mu w oko, później jednak pokochaliśmy się do szaleństwa, flirtując ze sobą w każdy możliwy, obrzydliwy sposób. Bliski geniuszu muzyk, niesamowicie dobry człowiek, najseksowniejszy mężczyzna i abstrakcyjny zj*b. Hetero, ale ma zajebiste branie w świecie penisów.

Koko postanowił wstawić swoją elektroniczną perkusję do mojego pokoju. TAK, DO MOJEGO POKOJU. Od tamtej pory go kocham.
I co, okazało się, że Kejti potrafi grać! Czasem się gubi, gra w kółko te same kawałki, nie wszystko ogarnia, ale ma potencjał. Satysfakcja niesamowita, radość największa. Potrafię grać na perce, biczys.

Mostowa się rozpadła, a ja znowu zostałam z łysymi pałeczkami. Nadal oczywiście ćwiczę i z utęsknieniem czekam na moment, kiedy będę w stanie odłożyć jakiekolwiek pieniądze na perkę. Wydaje mi się, ze mogę być w tej materii wybitna. Kupcie mi.

     National Geographic. Praca jako fotograf. Czatowanie w buszu przez trzy miesiące, żeby zrobić jedno jedyne zdjęcie. Fotografia, natura i nutka niebezpieczeństwa- cała ja.
To jedna z wielu fotograficznych ambicji, więc mogłabym się za to porządnie zabrać, a nie robić kupne rzeczy. Ehś.

     Islandia. Moje docelowe miejsca na naszej betonowej planecie.
Skąd wzięła się ta, w teorii, niezrozumiała fascynacja kawałkiem Ziemi, gdzie cały czas wieje, nie ma upałów czy plaż i jest tam więcej owiec niż ludzi? Właśnie stąd, właśnie dlatego. Jakby tego było mało: drobne skażenie cywilizacją, czadowy i trudny język, zerowy odsetek analfabetów, niewyobrażalna przestrzeń i oczywiście związana z nią muzyka, dzięki której właśnie zakochałam się w Islandii bez pamięci.
Moim planem jest dorobienie się odpowiedniej sumy, zakupienie małego domku na islandzkim zad*piu absolutnym i sielankowe życie w naturalnej surowiźnie. Bajka.
Czym miałabym się tam zajmować? Koko podsunął mi ostatnio genialny pomysł: moja własna, urocza, islandzka mini-piekarnia z pysznym pieczywem. Do tego wszystkiego będę rozchwytywanym fotografem, więc zapowiada się czad.

     Działka dla stwórców. To, niestety, ponownie wiąże się z pokaźną ilością gotówki, ale nieuchronność mojego przyszłego bogactwa ma się świetnie i mocno w nią wierzę.
W podziękowaniu za wydanie na świat istnej bogini kupię wielką działkę dla rodziców, wybuduję im dom, a obok schronisko/hotel dla zwierząt. Będą się zajmować tylko i wyłącznie pieskami, kotkami i resztą fauny, a ja będę wszystko sponsorować. Właśnie na to wydam swój pierwszy milion. Czyż nie jestem wspaniała?

     Poznańska kamienica. To akurat plan na kolejne miliony. Srogo wk*rwiona przesadzonymi cenami wynajmu mieszkań postanowiłam, że zostanę właścicielką spektakularnej kamienicy, pięknie ją wyremontuję i będę udostępniać studenciakom i nie tylko zadziwiająco tanie, bezkaucyjne kawałki podłogi w godnym standardzie, w którym będą mogli palić, pić i mieć koty. Czyż nie jestem wspaniała po raz drugi?

     Prócz tych wszystkich nieuniknionych rzecz marzy mi się jeszcze zwiedzenie Wszechświata, wypicie piwa w kosmosie, pokój na świecie, wilczur, który będzie moim najlepszym kumplem, kaczka w pomarańczach i szczęśliwe, godne życie tych, na których mi zależy. Miłością też nie pogardzę.

XOXO, Kejti gerl

wtorek, 21 lipca 2015

Wewnętrzne zwierzenia o zewnętrzu

     Wydaje mi się, że muszę zacząć o siebie bardziej dbać. Znowu. Wizualnie w sensie, bo choć na pierwszy rzut oka jestem marzeniem każdej płci, na drugi też, to jednak jest kilka drobiazgów, które można ulepszyć i które mi nie leżą. Cycki nie leżą (ZESPÓŁ!). Łeh łeh, żarcik, cycki akurat mam czadowe, ale planuję ponapierać w trakcie oglądania serialu dłonią o dłoń, żeby były jeszcze wspanialsze. Jakby to było możliwe, pff. Pompki też chyba ponak*rwiam. 

     Biegać przestałam, a to jest przecież takie czyste i cudowne. Buty nawet mam i stoją w pokoju tak, żebym je widziała i było mi nieprzerwanie głupio. Ciężko zacząć no. Poza tym wkurzam się na moją krzywą przegrodę i słabą pojemność płuc spowodowaną najprzyjemniejszym nałogiem świata. Niestety, jestem na etapie mocnego uzależnienia i nie wyobrażam sobie dnia bez papieroska, więc wybór jest dość oczywisty i przykry. Bieganie musi poczekać. Chyba, że da się to jakoś połączyć? Chociaż to bez sensu. K*rwa. Jakiś pomysł, rada eksperta?

     Do wyrobienia tyłka muszę powrócić, bo nie mogę na niego patrzeć. Dobrze, że widzimy się rzadko. A słyszałam kiedyś o przedniodupnym człowieku, ciężka sprawa, nie chciałabym.

     Cała reszta jest tak bliska perfekcji, że nie muszę się nią martwić. Za jakiś czas pierwsze zdjęcia efektów! Bycie fit jest spoko, ale jednak lepiej jest być mną. Finał.


UWAGA! 


     Świeża sytuacja z pieko wzięta, pisana na kolanie w powrotnym autobusie z czytającą wszystko na żywo, siedzącą obok pasażerką. HI THERE. 

     Godzina 13:43. Ogarniam sobie powoli zamknięcie punktu, czyli zwijam stopniowo bułki, robię równe słupki z monet, żeby szybciej rozliczyć kasę itp. Przerzucam pieczywo do kosza i nagle, acz jakby cichaczem, wchodzi pan. Pan ma bardzo nieobecny wzrok, około 30 lat i wygląda dość przeciętnie. Abstrahując oczywiście od nieotwartego Żubra w puszce no i tego odrealnionego wzroku. Robi dziwne rzeczy. Pierwszą z nich było ręczne i piwne zgwałcenie wagi. Ważył sobie chłopak dłoń, zaskoczył się ciężarem swojej kończyny, postawił piwo i zaskoczył się mocniej. Po tych wszystkich odkryciach wziął paczkę słomki ptysiowej i z naprawdę psychodelicznym wzrokiem stwierdził, że śmierdzi. Odłożył. Chwila spokoju. Nagle z niewyobrażalnym, wręcz nadludzkim impetem usiadł na stoliku, który jest przeznaczony ciężkim zakupom wymęczonych klientów. Proszę go ładnie o zejście. Jego odpowiedzią było rozpieczętowanie wstrząśniętego Żubra, który nie omieszkał wylać się na CAŁE SZCZĘŚCIE jeszcze nieumytą podłogę. Się wk*rwiłam. Z moich zmysłowych ust padło "K*RWA, STARY, nie możesz tu pić piwa", a po chwili srogie "wypi*rdalaj stąd". Wstał, spojrzał, trochę się zdziwił i rzucił "spoko, nawet bym cię k*rwa nie przeruchał". I puff, trafił w mocny punkt i złamał mi serduszko. Odrzekłam mu, że wyk*rwiście się z tego cieszę i "ja ciebie też" z nutą słodyczy w głosie. Wyszedł i zaczepiał przechodniów. Debil.

XOXO, Kejti gerl

     

poniedziałek, 20 lipca 2015

Zaklejony pępuś

     Oj, kiepski dzień. Kondycja fizyczna słaba, co mogłoby zostać usprawiedliwione całoweekendowym chlaniem w ramach szybkich wakacji, ale niestety nie jest to kac. Znam go, on mnie też, nie spotkaliśmy się akurat dzisiaj. Poza kilkoma stłuczeniami wiadomego pochodzenia i bolącym kolanem, które przeskakuje, jest coś jeszcze. Nie wiem, co to, ale czuję się naprawdę g*wniano. Chyba czas na lekarza. 
Psychicznie za to jest całkiem nieźle- nastrój szampański, stałe zmartwienia, do których przywykłam, ogólna miłość do ludzkiej rasy, pokój, splendor i najważniejsze: orzeszki. 

     Esencją tego dnia jest aktualna sytuacja w pracy. Po szaleńczych wichrach w "Master Piekarni" zarwał się dach czy coś w ten deseń, co skutkuje bardzo okrojonym towarem. Kilka sztuk buł i tylko podstawowy chlebuś w ilościach niezbyt porywających. Skromny wybór pieczywa widoczny przez sklepową witrynę powoduje za to nieziemski zastój w sprzedaży, czyli: średnio co 15 minut wchodzi jedna osoba i przeważnie od razu wychodzi, obarczając mnie po drodze brakiem chleba i rzucając obelgami, bo przecież jestem pie*dolonym Władcą Piorunów i Wiatrów i to ja wyj*bałam dziurę w dachu. 

     Moje życie postanowiło mnie w niedzielę kopnąć raz jeszcze. 
Spędziłam czadowy weekend nad jeziorkiem z naprawdę wspaniałymi ludźmi. Częściowo fruwałam z przesycenia naturą i alkoholem, częściowo upadałam potykając się o kłody, gałęzie, pęczki trawy i nietrzeźwość, częściowo gadałam mądrze, częściowo pewnie pi*przyłam bzdury. Świetnie się bawiłam tak w skrócie. 
Wszechświat musiał jednak zadbać o równowagę i zbilansować nadmiar radości uśmiercając mój ukochany telefon. Moją małą, bezdotykową, ultra funkcjonalną i mało zaawansowaną technicznie Nokię o islandzkim kolorze. Leżała sobie bezpiecznie w nerce w środku obozowiska i nie zwracałam na nią zbytniej uwagi, bo nie było potrzeby. W końcu, wymęczona wlewaniem w siebie litrów cudownego, ciepłego piwa, poległam, zwinęłam saszę z telefonem i uwaliłam się w namiocie. Kilka godzin później chciałam sprawdzić czas i okazało się, że czas nie istnieje, a jeśli już, to wygląda jak biały prostokąt z pajączkiem w prawym górnym rogu. 
No k*rwa, smuteczek, bo to telefon idealny. Nie jest smartfonem, nie jest dotykowcem, ma ch*jowego fejsa, oporną przeglądarkę, kiepski aparat, świetną klawiaturę i można do kogoś zadzwonić- jest wszystkim, czego wymagam od komórki. Nie odciąga od rzeczywistości, ale jeśli musisz coś sprawdzić w necie, to ostatecznie się da. Czad.
Aktualnie używam swojej osobistej Nokii 3310 z najdziwniejszą obudową na świecie. Opiszę.

Tył: na górze widnieje żółty napis "Dick's House", na środku mamy narysowaną w łopatologiczny sposób blond dziewczynkę w różowej sukience, która jest smutna i trzyma na rączkach rudego kota, który ma zaklejony pępuś i bandaż na ogonie, na samym dole zaś możemy odczytać "Fanny has a sore pussy", a tło jest dwukolorowe- zielony + różowy. Przód: górna połowa to ta sama depresyjna twarz niewiasty i trochę mordki zwierzaka, dolna to zbliżenie pępka z plastrami. Nie wiem, kto to zaprojektował, ale kocham go. 

     Chyba zostawię już ten pościk w spokoju, żaden temat mi się nie nasunął, tak sobie posmęciłam. Fajnie.

XOXO, Kejti gerl

środa, 15 lipca 2015

Supermoc

     Jestem zawiedziona. Tylko jedna osoba, która w dodatku jest moją przyjaciółką, więc najprawdopodobniej zrobiła to z litości, wyraziła chęć interakcji z moją cudownością. W związku z tym, moja droga, uroczyście przysięgam i obiecuję, że dostaniesz 25% tego, co zarobię na tym blogu, gdy już kopnie go splendor i chwała. Prócz tego ofiaruję Ci przyjaźń na zawsze, telefon o każdej porze, garść cukierków i tytuł najwierniejszej fanki mojego pióra. Pościk o "El Pepino!" też się wydarzy, muszę tylko pogrzebać trochę w pamięci. 
     Tytuł nie do końca odzwierciedla to, o czym będę prawić. Z supermocą związana jest pewna historia, która po raz kolejny potwierdza fakt, że jestem ciotą, ale poczciwą i słodką. 
Głównym tematem moich fenomenalnych rozważań, jeśli można to tak nazwać, będą... zwierzęta! Taaak, bohaterami tego wpisu będą koty, psy, żółwie, papużki i oczywiście słoń. Wyczuwam słodycz, gorycz i łzy.

     Koty. Och, od czego zacząć... okej. Nie rozumiem ludzi, którzy nie lubią kotów. JAK MOŻNA NIE LUBIĆ KOTÓW? To dla mnie taki sam wybryk natury jak ludzie, którzy zapychają się rodzynkami bez czekolady. Nigdy nie zrozumiem.
Koty są wspaniałe. Jasne, perfidne z nich sk*rwysyny spychające powoli na podłogę, z zimną krwią, rzeczy najbardziej podatne na zniszczenie, sikające do butów w odwecie za zrzucenie z kolan, demolujące pokój w pogoni za laserem/muchą/niewidocznym pyłkiem, wysypujące tonę żwirku NAWET z obudowanej kuwety i w końcu: patrzące na Ciebie z góry, oceniające cały czas, niewdzięczne mendy. Ale wiecie co? To wszystko jest piękne i wbrew pozorom absolutnie do zniesienia. Dlaczego? Bo koty to małe, słodkie i częściowo okiełznane wewki! Przecież to kompletny czad mieć przy sobie lwa. Nie ma chyba nic wspanialszego niż testowanie dzikiego instynktu u kota. To chyba moje ulubione zajęcie. Polega na tym, że moja ręka jest antylopą, która stoi i stoi. Czasem się rozgląda i zrywa, bo wyczuwa jakieś zabójcze wibracje. Przez większość czasu trwa jednak w błogiej nieświadomości. W końcu, po godzinie czajenia się w nieistniejących trawach, wewek rzuca się na zwierzynę udowadniając, że jest mordercą idealnym. Gryzie do krwi, robi na skórze szkic najbardziej p*jebanych architektonicznie budynków, kopie i przy tym wszystkim nadal jest słodki. Małe wewki, miłość. 
Wychodzę z założenia, że kot musi być zabójcą, bo taka jego natura. Wiadomo, bez przesadyzmów- członków rodziny powinien przez większość czasu akceptować. Ale do jasnej k*rwy, jak widzę kota, który jest ciotą absolutną i można go bez oporów memłać w każdy możliwy sposób, którego nienawidzi, to dostaję szału. Nie można zabijać kociego instynktu. To tak, jakby Wszechświat zabronił nam, Polaczkom, bycia zawistnymi ludźmi. Przecież to niezgodne z prawami natury, no weźcie. Kot musi być zdolny do niesienia śmierci. Kot zabijający od czasu do czasu to kot szczęśliwy. Kot to drapieżnik. Kot jest słodki. 

     To teraz o kotach mojego życia.
Rodzinna, o płockowa kotka- Ziuta, zwana pieszczotliwie Piłką Lekarską lub Ziemniakiem Na Zapałkach. Pojawiła się w moim świecie jak miałam z 10 lat, więc nie wyobrażam sobie, że kiedyś zniknie. W związku z tym zakazałam jej umierać, przyjęła to, a moja mama, która jest jej najbliższa, postanowiła, że nawet, jeśli Ziuta jakimś przykrym cudem umrze, to znajdziemy speca od wypychania zwierząt, zrobimy jej łapki na zawiaski, wbudujemy głośniczek z jej rozpaczliwym "miaaaau" i będziemy ją aktywnie przestawiać. Serio.
Ziuta, sążna już wiekiem, jest cudownym stworzeniem. To jedno z tych zwierząt, które jest tak naprawdę człowiekiem. Można z nią porozmawiać, często marudzi, jest matką i starzeje się jak typowa ciotka Marzena- nóżki szczuplutkie, łepek malutki, torsik szeroki, a bebzun ogromny. Ach i ogon jej schudł, przez co przypomina mi trochę pojedynczą kulkę analną. Zboczenie exzawodowe, wybaczcie. Udowodnię zdjęciem, bo podobieństwo jest uderzające. Tak czy inaczej Ziuta to zdecydowanie mój kot nr 1.


Aktualnie mieszkam z dwoma kotami, które skradły me serce, duszę i godność. 
Kotkot, zwana pieszczotliwie Kiti, od początku była mi przeznaczona. Częściowo ją wychowałam i wkrótce zostaniemy na siebie skazane, co cieszy mnie niezmiernie. 
Cóż, jeśli wnikliwie czytaliście, to macie obraz mojego podejścia odnośnie morderczych instynktów. Dlatego też Kiti, z mojej strony, wychowana została na gladiatora. Okazało się, choć wszyscy to negowali, że bycie maszyną do zabijania kompletnie pokrywa się z dziką naturą Kotkota. Dla jasności: nie atakuje bez powodu, mądrze używa swojej mocy. Nie jest fanką ludzkiej rasy, więc jakiekolwiek branie na rączki czy głaskanie bez jej zgody absolutnie nie wchodzi w grę. Chyba, że życie komuś niemiłe. 
Kiti to stworzenie należące do dzikiej części świata- tam powinna się urodzić, polować, mieć bobaski, siać strach, zniszczenie i umrzeć w honorowej walce o kawałek puszczy. Powinna być żbikiem. Tak zresztą wygląda. 
Dziwnym trafem Kiti mnie w pewnym sensie wybrała. Często przychodzi, gdy nikt nie widzi rzecz jasna, żeby się poprzytulać i potrykać czółkami. Czasem nawet kopnie mnie zaszczyt i śpi ze mną całą noc. Nie ucieka, gdy się wiercę. Właściciele kotów wiedzą, że to naprawdę wiele znaczy i jest wyjątkowe. 

Kolejnym i ostatnim kocim elementem mojego życia jest Sznaps, zwany pieszczotliwie Sznapim, Sznaperem, Sznapsterem, Sznapmajsterem, Szpupim, Szpipim, Szpupsterem lub Sk*rwielem czy Małą Dz*wką. Jest klasycznym przypadkiem kocura: władczy, żarłoczny, leniwy koleś, który cały czas ma twarz informującą o tym, jak bardzo ma wyj*bane. Sznapster przy tym wszystkim jest nieziemsko uroczy, ale to pewnie dlatego, że jest jeszcze rozwydrzonym gnojkiem bez szacunku do innych istot. Kiti nie ma przez niego ani chwili spokoju, bo cały czas ją atakuje i wbija w panele. Po prostu uderza w nią z impetem wykorzystując całą masę swojego ciała. Sk*rwiel. 
Poza tym jest jedną ze słodszych zabaweczek, jakie miałam. Co chwilę uwala się na glebę w absurdalnych miejscach, bardzo często zapomina o schowaniu języka po skrupulatnej toalecie, ma najprzyjemniejszą w dotyku sierść, całe jego dotychczasowe życie to jeden wielki plac zabaw i ma najgłupszy ryj na świecie. Weź go nie kochaj, nie da się. 

     A teraz w spektakularny sposób zapowiem kolejny wątek: hau hau. Zacznę od określenia się w odwiecznym konflikcie pt. "Psy vs Koty", bo to przecież bardzo istotne. Nie mam faworytów, zwierzę to zwierzę, kocham tak samo. Są psiary, są kociary, a ja jestem zwierzęciarą. 
...brawo Kejti, niezły poziom, trzymasz fason. 

Pierwszym, wartym wspominki psem jest Maks. Przypada na czasy dzieciństwa. Maks był małym, czarnym kundelkiem. Maks był złem wcielonym. Maks miał psychozę na punkcie torby mojej mamy i za każdym razem, gdy z siostrą chciałyśmy coś z niej wyciągnąć, byłyśmy o krok od śmierci. Metoda, która pozwalała nam wyjść z tego bez szwanku, polegała na wrzucaniu kiełbasy do innego pokoju wyposażonego w pancerne drzwi. 
Maks był wieczne wściekły. Maks nienawidził. Maks nie był spoko. Maks jest legendą zła. 

Gabor, najprawdziwszy owczarek niemiecki i upragniony synek mojego taty. To był pies, który wzbudzał szacunek. W teorii był kochany, ale miał też swoją mroczną stronę. Padre był jego jedynym mistrzem, tylko jego słuchał i tylko jemu był oddany. Niesamowicie silna więź. 

Prawie równocześnie z Gaborem pojawił się Ozzy, który nadal żyje i ma się nieźle. Za jego młodu wszystko wskazywało na to, że przygarnęliśmy owczarka podhalańskiego. Najsłodszy szczeniak pod Słońcem. Kilka miesięcy później stał się sięgającym mi do kolan kundlem o blond włosach, z dupą wyżej niż reszta ciała, pełzającym okiem i astmatycznym oddechem. Nadal jest kochany, ale wiecie... owczarek podhalański, do diaska.
Ozzy to ciekawie dziwny pies. Nie mam pojęcia, co się dzieje w jego głowie, nigdy się nie dowiem, a nawet gdybym mogła, to chyba i tak nie chciałabym wiedzieć. Podobnie jak Maks ma swoje psychozy na pilnowanie rzeczy- moją faworytką jest suszarka do prania. Różnica polega na tym, że u Zła Wcielonego to była czysta potrzeba zrobienia krzywdy, gdzie torebka mamusi była dobrym pretekstem. Ozzy strzeże czegoś po to, żeby nie stało się nic złego i jest tym autentycznie przerażony. Trochę jak Chojrak. Niesamowicie poczciwa z niego psina, uzależniony pieszczoch i gej, więc przybijamy sobie homo-piątki jak siedzę w Płocku. 


Ostatni z czworonogów i najbardziej aktualny- Borys, zwany Małym Koniem lub Bordową Mordą. Został przygarnięty przez moich cudownych rodziców zaraz po tym, jak został skazany na zastrzykową śmierć. Powodem wydania wyroku było znudzenie bogatego biznesmena-frajera swoimi stróżującymi psami. Doszło więc do porwania. Mniejszy sierściuch znalazł nowy dom od razu, z Borysem był problem. Cóż, to chyba najpotężniejszy pies, jakiego widziałam. Gdyby bardzo chciał, mógłby powalić niedźwiedzia. Serio. Taka historia jednak nie ma prawa mieć miejsca, ponieważ Borcio to najłagodniejszy pies na świecie i ma mentalność szczeniaczka. Nie zdaje sobie sprawy ze swojej masy, jest hiper niezdarny i chodzi tak fajtłapowato, że często zastanawiam się, czy te łapy to rzeczywiście jego łapy i czy zdaje sobie sprawę, że ma nad nimi pełną kontrolę. 

     Czas na najbardziej rozrywkowe, biegające, aportujące, przytulające, wyrażające milion emocji swoimi pyszczkami żółwie. 
Słodowa Z Otrębami miała żółwie. Trzy. Ciekawy wybór, wiem, ale niewiasta jest ultra alergikiem i nie mogła sobie poszaleć z czymś futerkowym i śliniącym się. A zresztą- żółwie są naprawdę ekstra, w Płocku też jednego mieliśmy. Bobek, który okazał się Bobką. Czerwonolicy, wodno-lądowy potwór, który miał całkiem wspaniałe życie, bo dziadek karmił go kiełbasą. W wodzie. 
Wracając do otrębowych żółwi: mieszkałyśmy razem, więc miałam niewątpliwą przyjemność zajmować się nimi. Pokochałam mocno, były przezabawne. Te wszystkie przegadane noce, spanie w nogach, gonitwy po łące... Cud, miód i skorupy. Polecam sceptykom. 

     O ptaszkach krótko: Smoczy Owoc, czyli pedantka z Mostowej, widziała raz, jak papużka w klatce siedzi na belce i pozbywa się swoich wnętrzności drogą odbytową. Wiem, to okropne, bo musiała cierpieć, biedaczynka. Podzieliłam się, bo nadal nie jestem w stanie sobie tego zwizualizować, a cała historia głęboko zakorzeniła się w mojej głowie ze względu na okrucieństwo natury. Kojarzy mi się to z przerażającym schorzeniem, które wpędza mnie w stan panicznego resetu mózgu: wypadający odbyt. 

     Na słonia nic nie mam, to po prostu moje marzenie. Jeśli mi go sprezentujesz, jestem cała Twoja. 

     Upragniony finisz, czyli rozjaśnienie tytułu. 
Pewnego upojnego wieczorku na Mostowej, spędzonego rzecz jasna w kuchni, bo tam najbardziej czuć zioła, zaczęła się rozmowa o supermocach. Każdy rycerz prostokątnego, ekskluzywnego stołu z IKEI wypowiadał się kwieciście i z pasją na ten temat. Nieśmiertelność, latanie, czytanie w myślach, naginanie czasoprzestrzeni, no wiecie, same zajebiste, klasyczne rzeczy. Moja kolej. Myślę sobie, co chciałabym potrafić, co sprawiałoby mi przyjemność i co byłoby mocno użyteczne. Teraz uwaga, CIOTA ALERT. 

"...k*****rwa, wiem! Chciałabym móc rozmawiać ze zwierzętami... w sensie tak, żeby je rozumieć, tak każde, każdy zwierzęcy język... no i żeby one mnie rozumiały, wiadomo. No k*rwa! To jest genialne. Idę do lasy, spotykam dzika i się nie boję, bo mogę mu powiedzieć, żeby zczilował. Tak, chcę to. Tak."

W tej chwili zostałam okrzyknięta ciotą tygodnia, potem miesiąca, a ostatecznie na czas nieokreślony. Co nie zmienia faktu, że to nadal najfajniejsza supermoc i chcę ją tak bardzo. 

XOXO, Kejti gerl






czwartek, 9 lipca 2015

Komizm życia codziennego

     Wybaczcie zastój. Wiem, że tęsknicie. Miałam trochę dodatkowej pracy, spontaniczny, kilkugodzinny urlop i nadrabiałam alkoholowe braki. Tak czy inaczej wróciłam, mam się świetnie i proszę o gromkie brawa. 

     Ze względu na to, że wzbudzam u siebie samej samą sobą nieziemski zachwyt, zrobię bardzo osobisty i w teorii prywatny wpis o swoim typowym dniu. Czad, co? Będzie szczegółowo, obrzydliwie i bez oporów. 

     Przeważnie nastawiam budzik na szaloną 5:50, choć na nogach muszę być o 6:00. Dlaczego skracam sobie sen o tak istotne 10min.? Odkryłam, że przez te magiczne 587 sekund- odliczyłam moment bolesnego zderzenia z rzeczywistością i pacnięcia drzemki w telefonie- śnią po mi się najwspanialsze rzeczy i zboczeństwa. 
Usatysfakcjonowana z niewiadomych powodów- zrywam się na najzgrabniejsze nogi. Czas na poranne rytuały. 
Należę do grupy ludzi, którzy MUSZĄ zaliczyć spokojny poranek i wstać minimalnie godzinę przed wyjściem. Oczywiście zdarzają się wyjątki, których szczerze nienawidzę. Jestem wtedy zdezorientowana jak Amerykanka po odkryciu, że Europa to nie kraj. 
Po zwleczeniu się ze średnio wygodnego łóżka wlatuję do łazienki na pipi machen i wymrożenie gałek ocznych wodą, bo zawsze są szatańsko czerwone, a to całkiem pomaga. W międzyczasie do toalety wpada Kitti i jest słodka tylko dlatego, że chce się napić. Odkręcam więc kurek nad wanną odpowiadający za zimną wodę ale tylko tak, żeby kapało, spędzam upojne 17 sekund głaszcząc potwora, potwór odwdzięcza się szybkim "mrryt!" i lecę do kuchni. Swoją drogą- GŁASZCZĄC POTWORA to nie tylko świetna, sprośna metafora, ale też kolejna nazwa na zespół! Mój geniusz mnie wyprzedza. 

      Kuchnia. Wstawiam wodę na sk*rwysyńsko mocną, czarną kawę, której nigdy nie dopijam i robię sobie dwie grahameczki do pracy i jedną na śniadanko. Kanapeczki składają się przeważnie z żółtego sera z chrześcijańskim warzywkiem, szprotek w sosie pomidorowym lub miłości mojego życia- powideł. Wracam do pokoju i odpalam dynamicznego laptopa. Włączam kolejny odcinek "Family Guy", żeby od rana czuć się absurdalnie dobrze i jem śniadanko jak najszybciej, żeby jeszcze w trakcie oglądania skręcić i wypalić papierosa, wziąć grzdyla kawki i polecieć jak poparzona w wiadomym celu w wiadome miejsce. I oto świat hetero mężczyzn runął po raz kolejny- kobiety robią kupę. Przykro mi. 
Po przeżyciu istnego katharsis w toalecie wracam przed laptopa, kończę serial i w międzyczasie szpachluję twarz, bawię się w faszionetkę i wybieram kolor szarawarów, na które mam aktualnie ochotę i byle jaką bluzkę. Prawie dopijam kawę, myję ząbki, pakuję plecak i z gracją wybywam na przystanek. 
Dziesięć minut spacerku z kolejnym papierosem w gębie i słuchawkami w uszach i jestem na miejscu.
Czekając na autobus wypalam jeszcze jedną fajkę, żeby wyglądać bardziej luzacko dla mijających mnie ludzi, a nie dlatego, że jej potrzebuję. 
Wsiadam do autobusu. Jeśli się da, to siadam, jeśli nie, to trudno. W podróży słucham najwspanialszej muzyki, gram sekcje perkusyjne, kontempluję widoki zaokienne i walczę o to, żeby żaden pasażer się o mnie nie otarł.
Wysiadam i zmierzam dziarskim krokiem do pieko. 


     Pół godzinki rozmowy z szefową o życiu, śmierci, przydatności karłów czy nieśmiertelności polskiego sk*rwysyństwa i zostaję sama, by rozpocząć ośmiogodzinne wyzwanie. 
Naprawdę, kocham pracować w pieko i wiem, że wszyscy z tego drwią, ale czasem mam ochotę zignorować ostrzeżenia na krajalnicy i wsadzić tam łeb. Z wk*rwu. Średnio pięć razy dziennie powtarzam, że pieczywo jest świeże. Jeśli ktoś jest wyjątkowo niemiły, to mówię, że codziennie biorę po trzy chlebki, chowam je pod ladą, czekam z cztery dni, po czym sprzedaję je wybranym jednostkom, więc dziś jest jego szczęśliwy dzień i został zwycięzcą. Gdy ktoś rano zapłaci mi "stówą" za dwie kajzery, a ja ładnie- bo jestem ładna- proszę o drobne albo chociaż "dyszkę", którą K*RWA JEGO MAĆ WIDZĘ W PORTFELU, a ten ktoś oszukuje mnie, że nie ma, to uwalniam polaczka i wydaję ponad 90zł. w "złotóweczkach" i "dwuzłotóweczkach", bo mam ich milion. Część się już nauczyła, ale niektórzy nadal są oporni, więc jestem w tej bezczelności konsekwentna. 
Cała reszta czasu w pieko mija mi na pisaniu pościków, czyszczeniu blatów, przekładaniu bułek, jedzeniu, machaniu do dzieciaków, robieniu tanecznego show za ladą i rozmawianiu ze spoko starymi ludźmi. 
W końcu, aktualnie o 16:00, zamykam wrota, ogarniam zwroty i robię inne rzeczy konieczne, żeby móc wracać do domu. 

     Przystanek, a obok niego dreptająca Kejti, oczywiście z papierosem. Powrotny fajek w oczekiwaniu na autobus już nie jest dla podkreślenia zajebistości. Dzięki temu, że dreptam nerwowo i palę wysyłam zgromadzonym sygnał, że jestem wk*rwiona, spieszę się i niech lepiej najpierw wypuszczą ludzi z autobusu, a dopiero potem wsiądą, bo jak nie, to ich zniszczę. Ta technika częściej nie działa niż działa, ale jak wyobrażam sobie, jak bardzo "badassowo" za każdym razem wyglądam, to lecę na siebie. 

     Znowu autobus, walka o prywatną przestrzeń i po ponad 20min. jestem na Placu Bernardyńskim. Wysiadam, fajka i tuptam w stronę Kupca. Tam maszeruję po zakupki- głównie tytoniowe, czasem spożywcze. 

     W końcu wchodzę na najbardziej zakupioną ulicę w Poznaniu, docieram do pozłacanej bramy, wklepuję kodzik i wdrapuję się do mieszkania. 
Witam się z kotami, a one zmyślnie oszukują, że są głodne i prowadzą mnie do kuchni. Widzę w ich zdradliwych oczach i wypełnionych żarciem miskach, że są bezczelnymi łgarzami, więc olewam sprawę i idę do pokoju.
Zrzucam toboły, odpalam turbo komputer i siadam na chwilę. Kitti wskakuje mi na kolana. Jest słodka i wiem, że znowu musi zachlać ryj. 
Robię spektakularny bardziej lub mniej obiad i zasiadam do serialu. Tak, mam ten towarzyski syndrom absolutnie niezwiązany z tęsknotą za przeważnie ogłupiającą telewizją. 
W zależności od misji do wykonania danego dnia oglądam jeden odcinek- aktualnie "Różowe lata 70-te"- lub stosuję aktywną i rozpieszczającą moje życie towarzyskie technikę "oglądam do gleby". A same misje po pieko wyglądają różnie: a to sprzątanko, a to piwko na Ogro, a to piwko w innym miejscu, a to zdjęcia do zrobienia, a to błogie lenistwo. Różnie. 

     Dzień powoli się kończy, a ja muszę iść ziuziu, żeby złapać trochę snu. W tym momencie spotykam się z najtrudniejszą do podjęcia decyzją: kąpać się teraz czy jutro rano. Zdarza się, że jestem Szwajcarią i nie wchodzę w ten konflikt, w efekcie czego nie czuję się zbyt rześko dnia następnego. Jak to mawia mój cudowny dziadek: częste mycie skraca życie. 

     Tak to mniej więcej wygląda. Szalone życie na krawędzi. 
Jeśli macie ochotę, to podrzucajcie tematy w komciach NA BLOGU, bo trzeba podbijać statystyki. Jedno słowo, ja rozwijam, Wy się świetnie bawicie. Miłość.

XOXO, Kejti gerl

środa, 8 lipca 2015

Zwrociki

     Tańczę, jak mi zagracie, więc proszę bardzo: zwrot towaru zakupionego w internetowym sex shopie. Wydaje mi się, że możecie się zawieść, bo nie będzie to szalenie długi wpis i nie pojawi się wątek z morderstwem za pomocą podwójnego dilda w tle. Chociaż to niezła historia na książkę... przemyślę to. 
..."KILLDO". Ooo i już widzę te reklamy... "A czy TY zdążysz zakryć wszystkie otwory?". Nieważne.

     Zwroty. Nie ma w tym na dobrą sprawę nic spektakularnego. 

Klientka X kupuje wibrator za 12zł., wysyłamy, ona otwiera paczkę, po czym stwierdza, że jednak nieprzyjemnie byłoby sobie dogadzać zieloną pomadką wykonaną z najgorszej jakości plastikowego tworzywa, której zapach przenosi Cię do chińskiej fabryki, gdzie średnia wieku pracowników wynosi 9 lat. Temu wszystkiemu towarzyszy oczywiście mailowe lub telefoniczne oburzenie, że towar jest do d*py. Na co powinnam odpowiadać, że zabawka jest uniwersalna i jak najbardziej można nią stymulować odbyt. 
Klienci X byli okej, bo nawet, jeśli trochę się czymś pobawili, to nie było tego widać i czuć. 
Klienci Y to inna historia. Tanie wibratory, drogie wibratory- nie ma znaczenia, bo na każdym z nich włosy łonowe i niezidentyfikowane zaschnięte substancje były mocno obrzydliwe. Dmuchane lalki z dodatkową dziurą nieprzewidzianą przez producenta też się zdarzały. 
I co, przychodzi taki smaczny zwrocik z karteczką, że wibrator nie działa, więc musisz wziąć do w rączki i sprawdzić. Sprawdzasz i okazuje się, że wszystko wibruje jak należy. Mniam. 

     I co się z tym wszystkim potem dzieje? Znacie te magiczne promocje typu "KOŃCÓWKA KOLEKCJI!!!"? Proszę bardzo.
Nie no, żartuję, gadżety lecą do wielkiego pudła i odsyła się je do producentów. Ale oni już zapewne robią jakieś promki.

XOXO, Kejti gerl


środa, 1 lipca 2015

Praca uszlachetnia

     Na wstępie łechtająca moje skromne ego informacja: mój ekshibicjonizm osiągnął już ponad 1000 wyświetleń! Nie wiem jak i dlaczego, ale wielkie dzięki za wszystkie przypadkowe wejścia i mimowolne odświeżanie strony na tle nerwowym, które karmą statystyki. Jesteście kochani! Komentarze nadal trochę kuleją, ale jestem w stanie Wam to wybaczyć.

     Dzisiaj uraczę Was pościkiem o trudach życia dorosłego. Praca.
Nie będę wywlekać wszystkich mini epizodów w dziwnych miejscach, bo nie ma to sensu. Poza tym chyba każdy wie, na czym polega mechaniczna praca w magazynie czy dumnie brzmiący merchandiser w markecie. 
Przygotujcie się zatem na barmankę, rozdawaczkę ulotek w upokarzającym stroju, panią fotograf w sex shopie i podawaczkę chleba. Wiem, że najbardziej nie możecie się doczekać tej trzeciej, ale bądźcie cierpliwi. Na samym dole czeka na Was nagroda!

     Barmanka, choć to stanowczo za dużo powiedziane. Miałam przyjemność pracować w mocno obskurnym, kameralnym klubie bilardowym. Tanie piwo, tanie stoły, jeden nalewak, barowe krewetki i oliwki, czyli krakersy w kształcie zwierzątek i przesolone orzeszki z puchy, niezbyt przyjemne zapaszki, niedobór światła i przede wszystkim intrygujący klienci. O nich za chwilę. 
Dlaczego rozlewałam tam niesmaczne piwo i podawałam tacki z mocno zużytymi bilami? Bo naprzeciwko mojego stanowiska pracy wisiała wielka, droga plazma bardzo pasująca do otoczenia, a że jestem tyci szmatą jeśli chodzi o telewizyjne bzdety, hipnotyzowałam się każdego dnia ambitnymi rzeczami typu programy na MTv. Poza tym to było śmieszne zajęcie, a ja uwielbiam wszystko, co śmieszne. 
Klienci. Ze względu na magiczne i skryte położenie byli to głównie zaczarowani studenci i lubiący miejsca, gdzie dobre wychowanie i prawo nie mają znaczenia cyganie. Cyganie do lat 12. 
Uwierzcie, nie mam nic do tej grupy etnicznej. Kocham i szanuję wszystkich ludzi. Nawet tych, którzy popierają homoseksualistów i włanczają światło, ale nie oszukujmy się- każdy z nas miał jakiś cygański wątek umacniający powszechne stereotypy. Oto mój.
Średnio trzy razy w tygodniu do "klubu" wpadała grupka farbowanych lisów (UWAGA: korzystam z pierwszego lepszego słownika synonimów, więc będę wybierać te najśmieszniejsze, bo- jak już wspomniałam- lubię śmieszne rzeczy). Odbrązawiacze mieścili się w przedziale od 6 do 12 wiosen, było ich przeważnie czterech, czasem towarzyszyły im niewiasty w tym samym wieku i zawsze ich opiekun (?), czyli starszy, chudy pan z białą skórą i białym wąsem, który wyglądał jak weekendowy działkowicz na emeryturze. Nie usłyszałam z jego ust ani jednego słowa, po prostu wchodził i wychodził, zostawiając wagabundy na moich kształtnych barkach. 

Ubiór młodziutkich hochsztaplerów był klasyczny: jasne marynarki i eleganckie buty, skromnie podkreślone złotą biżuterią oraz żelową zaczeską. 
Jak wyglądała ich typowa wizyta w moim królestwie zakurzonych dywanów, skrzypiącej podłogi i lepiących ścian? Ano tak, że małe bradziagi zostawiały po sobie niesamowity syf. Jedynym porównaniem, na jakie jestem w stanie teraz wpaść, to pokój, po którym kot na kocimiętce z ciągłą biegunką biega za laserem. Taki burdel. Bazyliszki roznosiły wszędzie kije, rzucały się bilami, gasiły czerwone Marlboro z twardej paczki w łuzach, wylewały Coca-Colę, za którą ZAWSZE płaciły banknotami o najwyższym możliwym nominale, na stoły i inne cudowne rzeczy.
Poza tym byli dla mnie całkiem mili. 


     Rozdawanie ulotek. MEDŻIK. To tam zarabiałam poważny szmal.
O pracy samej w sobie: męczące dreptanie po jednym rejonie w stroju roboczym, który nie ma nic wspólnego z firmą, która Cię zatrudniła, przez co cały czas się zastanawiasz, co za utalentowany w branży reklamowej debil na to wpadł. Jakby tego było mało: ludzie, którym nieagresywnie proponujesz ulotkę, są wyk*rwiście niesympatyczni i traktują Cię tak, jakbyś próbował/a wcisnąć im biografię Justina Biebera z autografem za darmo. Naprawdę, apeluję w imieniu wszystkich byłych, obecnych i przyszłych ulicznych ulotkarzy: obywatele tego zacnego kraju, jeśli nie jesteście zainteresowani ulotką, wystarczy powiedzieć "nie, dziękuję", przejść obojętnie albo udawać, że się nie widzi i nie słyszy. My tylko wykonujemy swoją pracę, Wy pozbawieni szacunku do drugiego człowieka zasrańcy. Możecie sobie darować wyzwiska i wszystkie formy "spie*dalaj"- jest nam już wystarczająco ch*jowo, że grzejemy się w za grubych ciuchach, odpadają nam nogi, codziennie po kilka godzin patrzymy na to samo i mamy zakaz słuchania muzyki. Dziękuję. 


     Teraz profesja, na którą wszyscy czekali- fotograf zabawek erotycznych. 
Zaczęłam pracę na stanowisku osoby, która ogarnia wszystkie rzeczy, na które nikt nie ma czasu i ochoty, bo są piekielnie nudne. Dobieranie kategorii do każdego produktu, wklejanie opisów, sprawdzanie nadanych paczek itd. Pewnego dnia mój szef stwierdził, że mamy beznadziejne zdjęcia na stronce, kupił lampy i stół bezcieniowy, pożyczył swój aparat, rozstawił to w dość sporej kuchni i tak powstało moje nowe miejsce pracy. Byłam fotografem produktowym! 
Z perspektywy czasu stwierdzam, że nie byłam w tym mistrzem i można było zrobić to dużo lepiej, ale z drugiej strony: LUDZIE, ROBIŁAM ZDJĘCIA PRZEDMIOTOM, O KTÓRYCH ISTNIENIU PEWNIE NADAL NIE MACIE POJĘCIA i świetnie się przy tym bawiłam. Musiałam dotknąć każde dildo, każdy wibrator, każde kulki analne, każdą sztuczną pochwę i dupę, a do niektórych z nich dobrać żel odpowiedni do danego tworzywa, żeby wyglądały atrakcyjniej na zdjęciu i je namiętnie nasmarować. PARADAJS. 
I wszystkie te dmuchane lalki, których niestety pompować nie musiałam... gruba Fatima, gruba Betty, Krówka, Owca... aż się łezka w oku kręci. Oczywiście były też realistyczne lalki, a właściwie korpusy z otworami i włosami, łonowymi również, które miały najbardziej aksamitną w dotyku skórę, jakiej doświadczyłam. 
Uwierzcie mi, ogrom różnorodności wibratorów i całej reszty jest niewyobrażalny i to jest piękne. 
Z rzeczy obrzydliwszych- przyjmowaliśmy zwroty, nie chcecie o tym czytać, słowo.
Bardzo dużo się tam nauczyłam. Oczywiście nie pod względem fotografii. 


     Na sam koniec najbardziej chrześcijańskie zajęcie, które kocham do szaleństwa- podawanie, przeważnie starszym ludziom, pieczywa. 
Piekarnia mieści się w pasażu handlowym na jednym z poznańskich osiedli naszpikowanych blokowiskami. Wbrew pozorom częstotliwość sprzedaży w tym miejscu nie jest zbyt szałowa, dzięki czemu mogę siedzieć, tworzyć kolejne pościki, czytać książkę, ogarniać na laptopie zdjęcia, rozwiązywać krzyżówki, poważnie myśleć o teoriach spiskowych czy zaplatać sobie warkocze. I JEŚĆ. 
Jedynym przekleństwem tego miejsca są te wszystkie naprawdę niezłe bułki i słodycze. Walczę z tym każdego dnia. 
Ludzie też są wspaniali i bardzo mnie kochają. Naprawdę. Pewnie, wk*rwiam się, jak jakaś pani chce osiem zwykłych bułek z ogromnego stosu bułek, wybiera je mówiąc jedynie "TOM" osiem razy i myśli, że z innej perspektywy jestem w stanie bezbłędnie złapać akurat "TOM". Wk*rwiam się, jak ludzie narzekają, że reklamówki kosztują 5gr., że nie mam plastikowych pojemniczków na trzy małe ciastka, że cztery osoby pod rząd płacą mi "stówą", gdy ich rachunek nie przekracza złotówki, że 30min. przed zamknięciem nie ma ich ulubionego chleba, że pieczywo nie jest już ciepłe itd. Ale wiecie co? I TAK TEŻ ICH KOCHAM. Częstują mnie truskawkami, dają mi czekoladki i mówią w kółko, że jestem ich ulubionym człowiekiem i przychodzą tylko wtedy, kiedy widzą, że to ja stoję za ladą. A to wszystko tylko i wyłącznie za to, że nimi rozmawiam. Piękne. 


     A na koniec obiecany bonus:




















XOXO, Kejti gerl