czwartek, 8 marca 2018

Fajność

     O swojej zawodności po raz setny przypominać nie będę, nie ma sensu przecież. Tak się zdarzyło, że jestem człowiekiem (chociaż jak poszperacie nieco w necie na mój temat to znajdziecie ciekawą teorię spiskową) i raz czas mam, a za drugim i trzecim razem już nie. Często jak mam cały ten czas, o który tyle zamieszania, to bezproduktywnie go wykorzystuję. Co począć, tak to jest i tak to wygląda, a wena jest King Konga.

     Trzy miesiące zleciały jak wściekłe gołębie do babuszki z reklamówką pełną chleba (kocham piekarnikowe odnośniki, są takie osobiste). Coś tam się jednakowoż działo, nawet sporo! Przede wszystkim jestem świeżo upieczoną (oh, znowu...) podwójną ciocią. Radość niezmierna, duma i żadnych uprzedzeń. 

Gdzieś tam na horyzoncie pojawiła się też wystawa. Tak, wystawa fotograficzno-rysunkowo-cudowna w Reykjaviku z najlepszą barmanką wśród znudzonych barmanek- Zuzią. Dowód na to, że brak ruchu organicznego i menu drinków ograniczające się do rumu z colą bywa błogosławieństwem w postaci rzeczy pięknych na kawałkach papieru. Pozdrawiam oczywiście z miejsca, jak siedzę.
Jakby wspaniałych wydarzeń było mało- dostałam pierścionek zaręczynowy i odkryłam, że mam bardzo niewymiarowe palce. Cóż, każda perfekcja musi mieć ślad skazy, jak mawiał nikt w żadnym wieku przed naszą erą.
Co tam jeszcze... ah! Pod koniec grudnia spełniło się moje kolejne marzenie z Top10- koncert Sigur Rós w Harpie. Czułam się jak masochista obdzierany powolutku ze skóry. Kosmos, powiadam, kosmos.
Po drodze na pewno było jeszcze milion innych małych pierdół, ale to takie najważniejsze w moim mniemaniu. Wbrew współczesnym porządkom społecznym- nie pochwaliłam się tym INSTAntly. I nad tym właśnie chciałabym się dzisiaj pochylić, pogłaskać i zamaszyście przywalić z liścia.

     Wspomniałam już nie raz, nie dwa i nie trzysta- źle się urodziłam. Nie te czasy. Dostosować się muszę, wyjścia nie mam, nie chcę się odludkować. Ale tak sobie patrzę na te portale, na tych ludzi, których znam lepiej lub gorzej i wiecie co? Nie wierzę im.
Wstała. Fota z zadziwiająco artystycznie-nieładowo ułożonymi włosami, w super modnej pościeli, z kotem/psem na twarzy i motywacyjnym dopiskiem. Zdrowe śniadanko. Fota talerza, rzut oczywiście z góry, na jednej połowie skrzętnie ułożone warzywka, zapewne pomidorki i piękne awokado, obok ugotowane perfekcyjne jajeczka (może jednak w koszulce), obok kubek zielonej herbaty i otwarta na przypadkowej stronie książka w mocnym punkcie kadru. Czas na wizualne przygotowania łazienkowe. Fota w lustrze, taka trochę od niechcenia, ale co się tam nawyginała przed tym lustrem, to jej. Wyjście z domu. Fota butów z dopiskiem ile jest stopni. TO WAŻNE. Wtedy wiem, że ubrała buty odpowiednie do warunków pogodowych. Kawiarnia. Fota kubka z pierwszą tego dnia kawą na wynos, na którym jest jakiś super tekst z serduszkiem od jakiegoś super baristy. Uczelnia/praca. Dużo możliwości zdjęciowych, foty wskazujące na zawodowy/uczelniowy zaj*b, książki, biurka itp. Lunch. Fota. Koniec zajęć/pracy. Fota, bo wraca, zmęczona, wypłowiała z energii, ale jest przecież zajebista, więc... Siłownia. Fota, dzień nóg, dzień pośladków, dzień kardio, dzień pleców, dzień -2kg, dzień pedałowania. Powrót do domu. Fota, uśmiech na twarzy, wiatr we włosach, może jakieś smuti z jarmużem po drodze. Dom, chwila relaksu po ambitnym dniu. Fota, ulubiony kubek, który dopiero co widziałam w jakieś wpierdalaj*cej się wszędzie reklamie na fejsbuczku. Szykowanko na wieczór. Fota, ponownie wiele możliwości: lustro, look na spotkanie z ludźmi, robienie paznokci, stół z grami planszowymi, miska z chipsami z buraka itp. Znajomi przybyli. No fota, fota i jeszcze raz fota. Więcej fot świetnej zabawy. Dobranocki. Fota z książką i szklanką wody z cytryną na nocnym stoliku, żeby kacyk się z rana odpierdol*ł. Dobranoc.
Jakby, no nie wiem. Fajnie, że macie fajnie. Utrwalacie fajne rzeczy. Fajnie jest być fajnym. Fajnie, jak ludzie napiszą, że fajnie. To wszystko wygląda fajnie, no, naprawdę fajnie. Taki trochę haj-lajf z przystępnym dla każdego budżetem. Niestety, ja Wam tak do końca nie wierzę. Mam takie przeczucie, że część tego co widzę, to ściema. Po prostu imitacja fajności. Robienie czegoś po to, żeby sobie fajnie wyglądało na zdjęciu. No fajnie no, ale po co. Nie lepiej skupić się na tych fajnych momentach i docenić, że są fajne? Zachować fajność dla siebie? W końcu jest dla Was, nie dla publiczności.
Męczy mnie po prostu to, że tyle o Was wiem. Bez wysiłku, bez rozmowy, bez kontaktu.

     Swoją drogą- też robię te wszystkie fajne rzeczy, ba, nawet fajniejsze. Zdrowo jem, acz czasem uraczę się chipsami. Z uzależnieniem nie wygrasz. 
Piję ciepłą wodę z cytryną lub imbirem. Chrupię seler naciowy. Zajebiście gotuję tak swoją drogą, bezmięsnie, prawie że wegańsko i pysznie. Na siłownię nie chodzę- roluję sobie poskręcane mięśnie w domowym zaciszu, przeważnie w samych majtach, bo nie jestem fanką super sportowych ciuszków. Po raz kolejny rzucam alkohol- mam za sobą już pierwszy sukces. Palę mniej, głównie w pracy, poza pracą zdarza mi się wyjść na rozkminkowego papierosa, popajacować czasem trzeba. Mam najfajniejszą narzeczoną (fiu fiu) na planecie. Słucham super muzyki, mało tego- gram na perkusji w wolnych chwilach. Mieszkam w Reykjaviku, gdzie każde miejsce jest zdjęciem, a każdy krok czystą przyjemnością. Czasem czytam i nie ściemniam, że robię to regularnie. Mam ochotę albo nie mam, jak ze wszystkim.
Też jestem fajna. Prywatność jest fajna.




XOXO, Kejti gerl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz