poniedziałek, 29 czerwca 2015

Nieuleczalna choroba

     Zastanawiałam się całą skacowaną niedzielę o czym by tu napisać. 
Dobra, wcale nie, za bardzo pulsowała mi czaszka, a w głowie stoczyłam dziesięciosekundową walkę pomiędzy pościkiem o mojej niewątpliwej karierze zawodowej a byciem dumną lesbijką. Wybrałam to drugie, bo chcę poszpanować swoją odmiennością. Jak zwykle. 

     Wszystko wskazuje na to, że jestem podręcznikową lesbijką. Choruję na to od zawsze, a lekarstwa do tej pory nie wynaleziono... CIEKAWE DLACZEGO. 
Opiszę dokładnie przebieg tego okrutnego schorzenia licząc na cud, że przeczyta to jakiś specjalista i spróbuje zakończyć moje skrzywione męki metodą eksperymentalną.

     Dzieciństwo. Wyobraźcie sobie, potencjalni lekarze, że wychowałam się w najzwyklejszej rodzinie na świecie. Mój tatuś jest stuprocentowym mężczyzną: z zawodu jest spawaczem, ma ciemną karnację i nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego organizm się starzeje i nie ma już 18 lat, co odbija się przedwczesnym odpadaniem na zakrapianych alkoholem imprezach. Moja mamusia z kolei jest stuprocentową kobietą-albinosem, pracuje jako handlowiec, kocha zwierzęta i jest po prostu przecudowną osobą.
Przykro mi, ale nie miałam kontaktu z lesbo-ciocią w krótkich włosach i nieogolonymi paszkami, żaden wujek nie wyrażał chęci malowania mi paznokci, a każda siostra czy każdy brat to regularni ludzie o chrześcijańskiej orientacji. 


     Pierwsze objawy były dość klasyczne. Aktywny, naładowany testosteronem tryb życia. Piłka nożna, w której byłam tak dobra, że aż wiązałam z nią przyszłość. Budowanie baz, karabiny z plastiku i patyków, łowienie ryb, wrodzona nienawiść do różowego, "Motomyszy z Marsa" i cała masa cudownych, acz niekoniecznie dziewczęcych rzeczy. 
Kolejna sprawa to moje niezrozumiałe fascynacje dotyczące kobiet. Xena śniła mi się po nocach, prześliczna Winona Ryder w "Drakuli" też czy Kate Winslet z "Titanica", którą chciałam się zaopiekować i mocno przytulić. Wiecie, to wszystko było bardzo niewinne i nie potrafiłam jeszcze tego nazwać, ale faktem jest to, że płeć piękna zakorzeniała się w moim mózgu ekspresowo. I to głęboko. 

     Czas uciekał szybko, dzieciństwo i niewinność również i nadszedł okres burzliwej gimbazy, w którym zaczęłam COŚ podejrzewać. 
Niestety nie należę do grona tzw. "złotych lesb"- miałam przez chwilę, czyli całe 2-3 dni, chłopaka, z którym się całowałam. Poważna sprawa, mocne więzi. Byliśmy piękni razem. 
Ach! Cofnę się jeszcze na chwilę do podstawówki, skoro jestem przy kwestiach związkowych. 
Pamiętam, że mieliśmy swoją paczkę. Trzy dziewczynki i trzech chłopaczków. Dobraliśmy się pewnego razu w hermetyczne pary i na jednej "imprezie" urodzinowej zrobiliśmy konkurs na to, którzy zakochańcy będą się dłużej całować. Nie pamiętam, kto wygrał ten zmysłowy pojedynek na trzymanie ust obok siebie z otwartymi oczami. To było po prostu urocze wydarzenie, o którym miałam ochotę wspomnieć. 

     Gimbaza, czyli era Nirvany. 
Wydaje mi się, że Kurt Cobain był jedynym facetem, w którym się nieco zadurzyłam. To pewnie dlatego, że był już trochę martwy i było to trochę nierealne. 
Wtedy też stała się rzecz, którą mną mocno wstrząsnęła, minimalnie przeraziła i wszystko się zmieniło. 
Jakimś magicznym sposobem wkręciłam się do paczki naprawdę spoko dziewczyn. Przez "naprawdę spoko dziewczyny" mam na myśli to, że gdybyśmy byli w USA, to one byłyby grupką zgranych cheerleaderek. Znacie ten typ. Poza tym były rzeczywiście naprawdę spoko i miło je wspominam. 
Tak czy inaczej, jak się domyślacie, w jednej z nich się "zabujałam", klasyk gatunku. Zdecydowanie wolałam spędzać z nią czas w cztery oczy i nie po to, żeby walczyć na poduszki w samej bieliźnie. Po prostu uwielbiałam być blisko niej i tyle. 
Pewnego zwyczajnego dnia, po szkole, doszło do traumatycznego dla mojego wnętrza zdarzenia. Nie wiem, jak to się stało, co było przyczyną, ale jedna z dziewczyn rzuciła w eter przy wszystkich coś typu "...a co Ty Kaśka, jesteś w niej zakochana czy co?!". I puff, Wszechświat eksplodował. 
W towarzystwie odbiło się to echem, nikt w tym nie dłubał, nie nastąpiło wielkie poruszenie i szał macic. Ja natomiast odkryłam przerażającą prawdę- jestem lesbijką. DU DU DU DUUUUUM! Okrutnie mnie to męczyło i nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić, bo nie znałam ani jednej homoseksualnej osoby i nie wiedziałam, jak z tym żyć. I tu z pomocą przybywa Aleksandra, którą poznałam z liceum. 

     Aleksandra to człowiek o wielu egzotycznych imionach i nazwiskach, ale jednej istotnej twarzy- mojej najstabilniejszej przyjaciółki. Tak, śmiało i bez chwili zawahania mogę tak o niej powiedzieć. Bardzo szybko stałyśmy się nierozłączne, wśród płockiej społeczności miałyśmy zapewne romans, ale to historia na inny dzień. 
Aleksandra pokazała mi, jak być lesbijką i czuć się z tym wspaniale, choć brzmi to komicznie. Wszystko znormalizowała. Milion przegadanych na temat dziewczyn rozmów, wspólne zachwycanie się znajomymi i nieznajomymi niewiastami i długie, romantyczne kąpiele przy świecach zrobiły swoje. Stałam się padawanem, a ona była moim Yodą. Jest nim do chwili obecnej w każdym aspekcie mojego życia. 

     I oto jestem, chora i absolutnie pewna, że penisy nie są dla mnie. Nie wyrzucam tego nikomu w twarz przy pierwszym poznaniu, nie chodzę z obrączką na kciuku i nie ślinię się na każdą kobietę, którą mijam na ulicy. Ale jeśli ktoś zapyta wprost- nie waham się ani sekundy nad odpowiedzią. 

     Na koniec opiszę jak wygląda seks dwóch kobiet, bo wiele osób o to pyta, a nikt nie chce opowiedzieć. 
Przeciętny stosunek trwa minimalnie osiem godzin. Przez pierwsze cztery rozczesujemy sobie nawzajem włosy i rozmawiamy o uczuciach, wyciągając wszystkie brudy w stylu "nie odpisałaś mi na smsa". Kolejne dwie leżymy obok siebie, jeżdżąc sobie palcem po ramionach i twarzy. Delikatnie, bo jesteśmy kobietami. W końcu zaczynamy się całować, co trwa tak z półtorej godziny, a potem robimy rzeczy zakazane i chore. Tak to właśnie wygląda, każda lesbijka to potwierdzi. 
W tym momencie świat hetero mężczyzn runął, bo pornografia kłamie. Przepraszam. 

XOXO, Kejti gerl

czwartek, 25 czerwca 2015

Miejskość komunikacyjna

     Po dogłębnej analizie poprzedniego pościka doszłam do wniosku, że moje miłosne podboje są smutne. Trochę się nad sobą poużalałam, miałam niezbyt radosny dzień i w końcu klasycznie stwierdziłam "j*bać to, jestem idealna". Postanowiłam zaniechać bieganiny za niewiastami i rzucania się na kogo popadnie w nadziei, że uda mi się tego kogoś wyidealizować w mojej głowie.
Dlatego uroczyście oświadczam: moja przyszła dziewczyna musi się w 7/8 składać z Kate Bush. Reszta to elementy przyziemne, takie jak wiek, miejsce zamieszkania i istnienie. 


     Znalazłam też metodę na ułaskawienie nieuniknionego w tym miejscu słowa "post". Zdrobnienia są urocze, więc od dnia dzisiejszego oporne posty stają się rozkosznymi pościkami. 
Powinnam chodzić z naklejką Intela na czole z napisem "Genius Inside", słowo honoru i hańby. 

     Do rzeczy, Kejti! Będę Wam marudzić o komunikacji miejskiej, bo to zawsze temat na topie i lubię czasem uwolnić tkwiącego głęboko we mnie polaczka. 

Każdego dnia, jak pewnie większość z Was, korzystam ze wspólnego, miejskiego dobra jakim jest autobus czy tramwaj. Nie jestem fanką tego typu przemieszczania się, ale nie jestem też hiper hejterem. Jeżdżę, bo muszę. Czasem mnie to bawi, czasem wk*rwia.
Na tym mogłabym zakończyć ten wpis- choć raz byłoby zwięźle i na temat- ale nie byłabym sobą, gdybym nie opisała tego zagadnienia szerzej w oskarowy sposób. 


     Mój magiczny, rodzinny Płock posiada całkiem nieźle rozbudowaną komunikację miejską. Tylko w teorii rzecz jasna. Wygląda to mniej więcej tak, że z centrum dojedziesz kilkunastoma liniami w 10 minut do wybranych miejsc, które są tak blisko, że "z buta" dotrzesz tam w 15 minut. 
Jeśli Twoim celem jest tzw. drugi koniec miasta, to jesteś w mini d*pie, bo nie możesz spóźnić się na autobus i nie możesz się tam wybrać później niż o 18:00.
I tak oto ludzie mieszkający na Podolszycach, czyli płockiej "sypialni" naszprycowanej blokami i galeriami, którą da się obejść w jakieś 30 minut tempem marszowym, mają szerokie spektrum dojazdów WSZĘDZIE, nawet od klatki do klatki, a my, ludzie z Grabówki gnieciemy się jedną, karygodną linią. 

Dla jasności- Grabówka to jedna z najdłuższych i najpiękniejszych ulic w Płocku. W połowie ciągnie się wzdłuż majestatycznej Wisły, która nazywana jest przez niektórych Wielkim Jeziorem, druga połowa to mieszanka łysych pól i przyjemnych lasków. Na prawie całej jej długości istnieje już ścieżka rowerowa, nie ma ani jednego sklepu i można spotkać przy drodze łanię rodem z Harrego Pottera. Brzmi, co nie? Wisienką na torcie jest OCZYWIŚCIE fakt, że mieści się tam mój rodzinny dom, więc dorywczo mam Wisłę przez okno, dzięki czemu czuję się zwycięzcą. 
Grabówka to również najszybsza "przecinka" do centrum dla wspaniałej ludności z Borowiczek, czyli płockiego przedmieścia i mojej osobistej ojczyzny. 
Ogólnie rzecz biorąc plusom Grabówki nie ma końca. Problem w tym, tak wracając do tematu, że kursuje tam tylko jeden autobus. JEDEN. 
Kiedyś była to godna linia 29. Trafiony w punkt rozkład jazdy, możliwość podróży w późniejszych godzinach i darmowe pokazy pole dance od czwartku do soboty. Aktualnie po Grabie wozi się "4", która śmiga o ch*jowych porach tylko do godziny 18 czy 19, a po pole dance zostały tylko rury za które możesz się chwycić, żeby nie zrobić sobie krzywdy na zakręcie. 

     Płocka komunikacja miejska w znacznej mierze przyczyniła się do tego, że stałam się chodziarką, a moim ulubionym środkiem transportu są moje smukłe i seksowne nogi. Mało tego, że to samo zdrowie, daje możliwość oceniania mijających mnie ludzi i zachwycania się światem- JEST DARMOWE, co z kolei karmi węglowodanami moją polaczkowatość.

     W Poznaniu sprawa wygląda już nieco inaczej. Miejski transport jest dość drogi, ale zajebisty. Oczywiście pomijając nieśmiertelny remont Kaponiery i całą resztę ulicznych apdejtów, które są niestety nieuniknione i konieczne. 
Wolałabym z autobusów i tramwajków w ogóle nie korzystać, ale wiecie- los znowu rozdał nierówno i muszę pracować. Pieko za daleko, czasu mało i tak się stało. I tak, rap to moje drugie imię. 

     To teraz o złotej zasadzie podróżowania komunikacją miejską. 

"Najpierw się WYSIADA, a potem WSIADA, DO JASNEJ K*RWY"


Niewielu ludzi, a w szczególności starszych, stosuje się do tego, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu o zbiorowej tępocie i braku podstaw logicznego myślenia.
Starsi eksploratorzy miejskich tras to klasyk gatunku, więc pominę opowieści o dyszących nade mną zsiwiałych damach, które upatrzyły sobie moje pojedyncze miejsce "przodem do jazdy", po prawej stronie, z czystym widokiem na kolejnych pasażerów tuptających na przystankach, gdy jestem jedyną żywą duszą w tramwaju. To zasługuje na zbiorową, mentalną piątkę, więc trzy-czte-RY! Dzięki.

     Na koniec tego fascynującego wpisu historia związana z komunikacją miejską.

     Zwyczajny dzień, jeden z wielu. Po nocnym nadużyciu dobrobytu internetu wstałam, zjadłam śniadanko, wypiłam obowiązkową kawę i ochoczo wyruszyłam do pracy, by tam przez sześć godzin podawać chleb, bułki i rozmawiać o II wojnie światowej.
Po dobrze wykonanej robocie, minimalnie zmęczona, acz zadowolona z życia, podreptałam na pobliski przystanek autobusowy, by wrócić w blasku chwały do domciu. Mój tradycyjny, bezpośredni transport równie tradycyjnie się spóźniał, więc się wk*rwiłam i wsiadłam w inny, licząc się z przesiadką w tramwaj.
Jedziemy. Na kolejnym przystanku zaczyna się magia. Zatrzymujemy się, ludzie oczywiście wsiadają i wysiadają. Drzwi się zamykają i nagle słychać spektakularny huk i k*rwienie ile sił w płucach. Okazało się, że sympatyczny pan, którego nazwałam Bartek, otworzył sobie drzwi ręcznie, r*zpie*dalając je i wyzywając przy tym kierowcę od rosyjskich prostytutek, bo mu nie otworzył.
Wiecie, wszystko byłoby w normie, gdyby nie fakt, że Bartuś czekał na przystanku. Nie gonił autobusu, nie odszedł kawałek dalej na papierosa, no k*rwa, nawet na przystankowej ławce nie siedział. Stał centralnie przed otwartymi drzwiami i nie wsiadł. Zamknęły się, rozj*bał je i usiadł.
Jedziemy dalej. Bartek cały czas drze twarz z końca maszyny na kierowcę, że mu nie otworzył, a ten grzecznie dziękuje za rozpie*dolenie wejścia. Nawet użył dokładnie takiego sformułowania. 

Przesiadka w tramwaj. Bartuś też się przesiada i idzie za mną na dół nieco dziwnym krokiem. Trochę się cykam. 
Muszę czekać 8 minut, więc odpalam papierosa, bo jestem stereotypem. Bartek stoi na skraju przystanku i też czeka. Wygląda, jakby się spieszył, bo jest nerwowy.
Podjeżdża tramwaj. Bartunio leci do najbliższego wejścia, bo źle wyliczył drogę hamowania, drzwi się otwierają, a Bartek znowu stoi i nie wsiada. Tramwaj powoli rusza, a on za nim biegnie i napi*rdala w przycisk. Wyzywa tramwaj. Podjeżdża kolejny i znowu to samo.
W końcu przybył transport, przez co nie wiem, jak dalej potoczyły się losy Bartka.

Podejrzewam, że wyobrażacie go sobie jako typowego dresa i zwolennika Ryszarda z jeżyckiego rejonu. No k*rwa, koleś gołymi rączkami otworzył autobusowe wrota i w swoich niezbyt wyszukanych bluźnierstwach był głośniejszy niż burczenie brzuszków wszystkich dzieci Afryki.
Otóż nie i na tym polega zabawność tej sytuacji. Bartuś nie bez powodu dostał ode mnie to imię. Kojarzycie taki typ faceta chwilę przed trzydziestką, który jest otyły, niezbyt przystojny, workowato ubrany, nosi czarny plecak, okulary i najprawdopodobniej pracuje na magazynie, a po godzinach wbija expa w WoWie? Macie to? To właśnie Bartuś. 
Patrząc na całą historię z perspektywy czasu wiem, że z Bartkiem coś było nie tak i to dość przykre.
Z drugiej strony- JASNA K*RWA I STU MILICJANTÓW- to było przekomiczne, a moją duszę wypełniał wtedy niepohamowany, czysty śmiech i szatan. 

     Tak na absolutny koniec: jestem pozytywnie zaskoczona ilością wyświetleń tego arcydzieła, ale mocno zawiedziona brakiem komentarzy... Poprawcie to, drodzy fani, bo zacznę pisać o uczuciach i wewnętrznym cierpieniu.

XOXO, Kejti gerl 

wtorek, 23 czerwca 2015

Bułki

     Cholera. Tematów mam w głowie tyle, że nie wiem, za co się zabrać. A w związku z tym, że to dopiero piąty wpis, co nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia i czuję się jak Koń w Wielkim Mieście, dedykuję ten post wszystkim zakochanym.Będzie o związkach, zauroczeniach, miłości i lesbijskich dramatach. To ostatnie mnie nigdy nie dotyczyło, ale po dłuższej analizie stwierdzam, że każdy czterocycny związek nie jest w stanie tego uniknąć. Do wszystkich też wkradają się stereotypowe zachowania i sytuacje. I k*rwa, tak mocno gardzę stereotypami, a tak mocno nimi przesiąkłam.

     Tradycyjnie zacznę od początku, jak każda religia przykazała. Ach, i nie będę posługiwać się rzeczywistymi imionami, żebyście się przypadkiem nie domyślili, o kogo chodzi. W związku z moją profesją użyję nazw bułek. 
Pierwsza była Grahamka. Najzdrowsza relacja z wszystkich, które się tu znajdą.
Z Grahamką zaczęłam być dzięki teoretycznemu, idealnemu dopasowaniu. Pomijając fakt, że tak czy inaczej najszczerzej mi się podobała, to z perspektywy czasu uważam, że zostałyśmy na siebie troszkę popchnięte. Czego i tak nie żałuję.
Nasz związek opierał się głównie na słuchaniu muzyki i dzieleniem się innymi pięknymi rzeczami, bo jestem trochę ciotą. Już co prawda dużo mniej, ale nadal.
Nie trwało to wszystko zbyt długo i rzecz jasna byłam święcie przekonana, że powodem zerwania był mój wyjazd do Poznania. To chyba zresztą był oficjalny powód. Nieoficjalny był taki i teraz już zdaję sobie z tego sprawę, że to po prostu nie było magiczne "TO". Fakt, że byłyśmy bardzo kompatybilne pod względem muzycznym, co ostatecznie pobłogosławił Last.fm, że obie zajmowałyśmy się "sztuką", co dawało nam jako parce +MILION do czadowości i że najzwyczajniej w świecie uwielbiałyśmy spędzać ze sobą grzecznie czas nie świadczył o potencjalnej miłości. Jakby tego było mało jesteśmy BARDZO dobrymi d*pami i wyglądałyśmy razem spektakularnie! ...dobra, WYGLĄDAŁYBYŚMY, gdybym szybciej ogarnęła, że im mniej lesbowato tym lepiej. 

Pamiętam, że cała ta sytuacja zburzyła moje wyobrażenie o miłości. PATOS, WIEM. Bo k*rwa, skoro pokrewieństwo dusz nie jest w stanie wyhodować miłości, to co jest?!
Doszłam do wniosku, że jeśli plus + plus czy minus + minus nie działa, to plus + minus na pewno. Ale o tym za chwilę, bo chciałabym rzucić jeszcze słów kilka o Grahamce. Poza tym mam dziwnie sentymentalny i jednocześnie frustrujący nastrój. I chciałabym przekazać jej coś miłego.
Ciężko mi sprecyzować, czy byłam w Grahamce zakochana. Może tak, może nie. To bez znaczenia, bo wspaniałe jest to, jak bardzo ważnym człowiekiem w moim ciotowatym życiu się stała. Do tej pory czuję do niej to samo czyste uwielbienie, absolutnie niezwiązane z miłością.
Grahamko jesteś chyba jedyną, a tyle ich przecież było, dziewczyną, która mnie w żaden sposób nie zawiodła i nie pozbawiła mnie ani jednej cząstki dobra, które tak bardzo w sobie cenię. Brakuje mi często takiej osoby jak Ty. 

I tak, w ramach podsumowania: mój związek z Grahamką uświadomił mi, że podobieństwa niekoniecznie się przyciągają. 

     Kolejną gwiazdą tego wylewnego bełkotu jest Żytnia. Moja samotna dusza, zawiedziona podobieństwem, postanowiła zrobić coś absurdalnego i za kilka miłych słów sprzedać się najmniej właściwej osobie. Zabrzmiało tak, jakby Żytnia zarzynała zżyte żytem szczeniaczki. Raczej tego nie robiła, co więcej naprawdę zacna z niej istota. Była po prostu niewłaściwa. 
Tak czy inaczej moje zauroczenie Żytnią było miażdżące. Klapki na oczach i absolutne wyparcie wad, nierealności ewentualnego związku, a przede wszystkim jej chrześcijańskiej orientacji seksualnej.
Trochę to trwało, nigdy oczywiście do niczego nie doszło, cierpiałam jak szmata po umyciu całej podłogi w Tesco, po czym czas zrobił swoje, ludzie mu pomogli i jakoś wróciłam do żywych. 


Absolutnie nie żywię żadnych negatywnych uczuć do Żytniej, wręcz przeciwnie. NADAL JĄ KOCHAM I NIGDY NIE PRZESTAŁAM. Śmieszny żart, wiem.
A na koniec mały smaczek dla moich oddanych fanów: Żytnia to Mandarynka. MÓZGI ROZJE*ANE.
Stereotyp tej historii? Każda lesbijka jest w końcu zaje*ana w nielesbijce, proszę bardzo.
Era Żytniej dobiegła końca. Nadszedł czas Mlecznej


     Nie wiem, czy jesteście w stanie to sobie wyobrazić, ale MAM WADĘ. Jedną jedyną, ale jest we mnie i ma się dobrze. Nie potrafię flirtować, filtrować i celowo sprawić, by niewiasty się mną interesowały. Naprawdę. Ale wiecie co? Tylko na żywo, bo w internecie JESTEM BOGINIĄ WYRYWANIA DUPECZEK NA NIEPRZECIĘTNY CHARAKTER, PRZEKŁAMANE ZDJĘCIA I ROMANTYCZNĄ DUSZĘ. I tak właściwie poznałam Mleczną, choć nie pamiętam, kto kogo wyrywał. Nieistotne. 


Byliście kiedykolwiek w związku przez internet? Nie polecam, to jest bez sensu. W związku z tym poznałam Mleczną na żywo, bo moja romantyczna dusza nie mogła usiedzieć na d*pie i musiała ją POCZUĆ NAPRAWDĘ, wywożąc mnie hen daleko w Polskę na kilka godzin. 

W całej naszej karierze widziałyśmy się zaledwie trzy razy, z czego każdy kolejny był coraz, no nie wiem, słabszy? Oczywiście nie dla mnie, a jakże. 
Moja ostatnia wizyta w krainie Mleczną płynącą była mocno dramatyczna i jeszcze bardziej desperacka- to była misja ratunkowa, bo zostałam rzucona, a byłam szalenie zakochana. Cóż, nie wyszło, moja głupia dusza cierpiała po raz kolejny i stała się nieco sceptyczna.
Mleczna była trochę pop*eprzona jak się potem okazało. Aktualnie, z tego co mi wiadomo i co sama zaobserwowałam, dorosła, ustabilizowała swoją niestabilność i jest naprawdę porządną, czadową i nadal intrygującą niewiastą.

     Tym oto sposobem docieramy do osoby, którą kochałam i jestem tego pewna. Ona mnie zresztą też i tego też jestem pewna. Zapraszam na skrócone do kilkunastu zdań 2,5 roku ze Słodową Z Otrębami.

Po Mlecznej była rozpacz. Postanowiłam po raz kolejny zostać j*banym stereotypem i "ulepszyć się". Wiecie, dbanie o siebie i aktywne spędzanie czasu, czyli hiperbolizowanie na fejsie wyjścia do sklepu lub przypadkowego spotkania znajomego na ulicy, a to wszystko po to, żeby o sobie przypomnieć i pokazać swoją zajebistość. No k*rwa, genialne.
Mleczna znała się ze Słodową i to dzięki niej się spiknęłyśmy. Ona na mnie niezmiernie leciała, a ja chciałam po prostu poszerzyć grono znajomych. Zdecydowanie nie wyszło.

Lesbijskim stereotypem bardzo szybko ze sobą zamieszkałyśmy i stałyśmy się stabilnym małżeństwem. Byłyśmy całkowicie inne, ale było między nami to magiczne COŚ. Były wzloty, były upadki, ale COŚ nie pozwalało nam się poddać i to było piękne.
W końcu Słodowa pękła, uciekła i doszczętnie złamała mi serce. Serio. A zawsze myślałam, że to takie pie*dolenie. Ciężko było mi się z tego podnieść. Odczułam chyba każdą możliwą negatywną emocję i przeszłam przez wszystkie etapy kobiecego porzucenia.
Pewnego dnia zmyłam z siebie cały ten gnój, w którym tak mocno tkwiłam.
Dzisiaj jestem w stanie szczerze powiedzieć, że gdzieś tam głęboko, w czeluściach mojego bogatego wnętrza, Słodową kochać będę zawsze. Nigdy już do siebie nie wrócimy i czuję z tego powodu jakąś odmianę ulgi.

     Moje aktualne życie miłosne wygląda tak, że niecałe dwa tygodnie temu, po raz kolejny, zostałam rzucona. Kajzerka o wielu rzeczach mi nie mówiła, stwierdziła, że nie jest gotowa na związek, ja się trochę w nią wje*ałam, ale całe szczęście nie do tego stopnia, żeby płakać, więc minimalny smuteczek, rozczarowanie i oto jestem: samotna, najbardziej zajebista kobieta na naszej planecie.    


XOXO, Kejti gerl

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Dzień cwela

     Na wstępie pragnę pogratulować Klaudusi, która pokonała wszystkie przeciwności losu, nie poddała się i rozwiązała moją intelektualną łamigłówkę, zwyciężając tym samym konkurs! Chyba będę robić ich więcej, bo zainteresowanie było ogromne. Podobno prawie zawiesiliście serwery blogspota. Nie wiem, czy to poprawne określenie, ale znam je z jakiegoś filmu i stwierdziłam, że jeśli w przyszłości pokuszę się o założenie bloga, to go użyję. I patrzcie, jak sobie wywróżyłam. Życie jest jednak przewidywalne. 

     Tematem przewodnim dzisiejszego odcinka będzie NIEDZIELA. Nie spodziewałam się kompletnie, że Klaudia wybierze akurat ten dzień tygodnia, byłam w zdruzgotanym szoku. Wcale nie.
Otóż niedziela, moi drodzy, jest dniem szczególnym nie tylko dla chrześcijan. Choć pamiętam, że jak byłam maleńka i słodziutka, bo teraz jestem już po prostu słodziutką, wyrzeźbioną, inteligentną, majestatyczną i najzabawniejszą osobą na świecie, to lubiłam niedzielne wycieczki do kościoła. To chyba przez ten w*jebiście wysoki, kolorowy sufit z postaciami, które mają dziwnie wykręcone oczy. Zauważyliście to?! Większość z nich wyraża takie ciche, ale nasycone "...k**RRRwa". Zawsze mnie to intrygowało. Jeśli znajdę twarz z taką ekspresją w przestrzeni internetowej to wkleję na koniec. 

Tak czy inaczej, odchodząc już powoli od burzliwego tematu kościoła bądź tematu burzliwego kościoła, dodam jeszcze, że nieziemsko swędzą mnie stopy w chrześcijańskich świątyniach. Pewnie mają gejradar, KTÓRY NAPRAWDĘ ISTNIEJE, żeby nas namierzać i dostęp do broni biologicznej, która nas nie zabija, ale sprawia, że trochę cierpimy i z każdym krokiem odbywamy mini drogę krzyżową. Co wcale by mnie nie zdziwiło. 

     Niedziela powinna być dniem relaksu. Umysł i ciało potrzebuje odpoczynku, musi się podładować i przygotować na kolejny tydzień użerania się z ludzką głupotą, przeciwnościami losu i niezauważalnie kończącym się papierem toaletowym. Cóż, moje niedziele bywały różne. Bardzo różne. Te najpiękniejsze przeżyłam na Mostowej. Cóż to Mostowa? Zapnijcie pasy, usiądźcie jak chcecie, odłóżcie dziecko i inne zabawki, włączcie sobie "Dark Side of The Moon" i przygotujcie się na ultra okrojoną historię, która nadal jest świetnym materiałem na serial.

     Mostowa to jedna z poznańskich ulic w centrum. Kamienice, jednokierunkowa dwupasmówka, krzywe chodniki, ch*jowa pizzeria, sklep z dopalaczami działający pod przykrywką handlu maskami karnawałowymi i tylko jedna Żabka (!). Pierwsze miejsce, w którym zamieszkałam przyjeżdżając do Poznania.
Dlaczego w ogóle znalazłam się w Pyrolandii? Oficjalnym powodem była fotograficzna szkoła, nieoficjalnym moja szaleńcza miłość do Tej, Której Imienia Nie Wolno Wymawiać, bo postanowiłam, że każda wymieniona w tej historii osoba będzie owocem, więc nazwijmy ją Mandarynką. Ja ze względów "nazwiskowych" będę Bananem.
Nakreślę w takim razie wszystkie postacie, żeby było łatwiej i schludniej.

1. Banan- ją znałam najdłużej ze wszystkich. Zjawiskowa kobieta, niesamowicie utalentowana w każdej dziedzinie, uderzająco inteligentna i PRZEK*RWIŚCIE dowcipna. Śmiało mogę powiedzieć, że do tej pory jest moim ideałem. Lesbijka.
2. Mandarynka- poznałyśmy się w Płocku, nie do końca kojarzę, w jaki sposób, ale pamiętam, że nasza znajomość istniała najsilniej na GG. Ex cheerleaderka, specjalistka od brytyjskiego akcentu i moja niezrozumiała "crush". Raczej hetero.
3. Ananas- również z Płocka, choć nasze więzi umocniły się w Poznaniu do tego stopnia, że była moim osobistym bogiem. Milion dobrych pomysłów na biznes, jeszcze więcej rozmaitych pasji, z których gotowanie jest na pierwszym miejscu. Zdecydowanie lesbijka i partnerka kolejnej bohaterki.
4. Wisienka- dziewczyna Ananasa, która pochodzi z wielu miast w Polsce. Na początku nie pałała do mnie sympatią, ale w końcu pokochała mnie prawie tak mocno, jak kocha jeść. Malarka słuchająca NAJLEPSZEJ MUZYKI, często pajacująca i wyśmiewająca poważnie rzeczywistość. Dorabiała sobie henną piegi i lepiła pierogi. Lesbijka, a jakże!
5. Smoczy Owoc- dołączyła do naszej skromnej komuny nieco później, ale szybko stała się fundamentem Mostowej. Egzotyczne korzenie, wielkie, dobre... serce, dystans do siebie i nieziemski seksapil. Czyli tak samo, jak Banan, dlatego też dość szybko rzuciły się na siebie jak wygłodniałe zakonnice. Całe szczęście skończyło się j*bnięciem w szafę i do niczego nie doszło. Lesbijka.

6. Brzoskwinia- dziewczę z Płocka, z którą spędzałam masę czasu. Uwielbiałam ją przeogromnie, bo jest osobą pozytywnie nieprzeciętną. Naprawdę. Podobnie jak Mandarynka była cheerleaderką i nak*rwiała w dens. Najpierw cicha lesbijka, potem lesbijka.

Czy widzicie ten nadmiar homoseksualizmu? CZAD, CO NIE? I wszystkie mieszkałyśmy w jednym miejscu. Wszystkie razem, jak jeden mąż z cyckami.


     Mieszkanie było duże i wspaniałe. Długi korytarz, trzy przestrzenne pokoje, dobrze skrojona kuchnia, a tam, za przesuwanym lustrem, łazienka. Może się to wydawać niekomfortowe i trochę czasem było, ale dzięki temu muzyka nas nie opuszczała. Na parapecie stało radyjko z odtwarzaczem CD, które zagłuszało ewentualne plumkanie w toalecie. I tak właśnie poznałam Floydów, pokochałam bez pamięci płytę "Kayah i Bregović" i odkryłam, że najlepszą stacją radiową jest Radio Złote Przeboje. 
Mimo braku rzeczywistych drzwi od łazienki większość czasu spędzałyśmy wspólnie w kuchni. Okej, cały czas siedziałyśmy w kuchni. Co robiłyśmy zapytacie? Upajałyśmy się życiem, rozmawiając o rzeczach mniej lub bardziej absurdalnych. Czy byłyśmy trzeźwe? Tak. Czy byłyśmy pod wpływem narkotyków? Nie. Wspólnie interesowałyśmy się zielarstwem. Każdy wie, że zioła są zdrowe. W związku z tym stosowałyśmy agresywną profilaktykę każdego dnia.
Naszym mnichem był wspaniały człowiek, którego nazwę Daktyl. Daktyl był naszym sąsiadem, który pewnego dnia wpadł na chwilę i został na zawsze. Pokochałyśmy go od razu, stał się naszym starszym bratem i mistrzem eliksirów. Fan serii Final Fantasy, człowiek bez granic, który uwielbiał gwizdać i genialny kucharz, którego ulubionym daniem była kiełba z wody. 

     Jak wyglądały nasze niedziele w tym teoretycznym kawałku raju dla każdego hetero faceta i każdej homo kobiety? Cóż, wiem jedynie, że były piękne i wyjątkowe, moja pamięć jest dziwnie zatarta jeśli chodzi o ten okres. Wiem, że była plaża, jednorożce, chłodny wiatr delikatnie muskający policzki w upalny dzień i wszystkie najmilsze rzeczy, jakie jestem w stanie sobie wyobrazić.
Tak na dobrą sprawę, to każdy dzień był niedzielą. 


     Z tego miejsca chcę podziękować wszystkim Mostowiakom. Hance też, bo była dobrym kierowcą. Naprawdę, nie pamiętam chwil, ale pamiętam szczęśliwość mojego wnętrza. Jasne, było wiele dramatów, głupot i innych sytuacji z d*py, ale to wszystko nadal składa się w wyk*rwistą całość.
Ogólnie miałam zamiar bardziej się rozpisać na temat Mostowej, ale jestem pewna, że nie raz, nie dwa i nie trzy będę z króliczym zębem na wierzchu powracać do tego magicznego miejsca. Uwierzcie, że gdybym miała opisać wszystko w jednym POŚCIE, to internet by tego nie przeżył. A tego przecież nie chcecie, nałogowcy.

XOXO, Kejti gerl







     

sobota, 20 czerwca 2015

Bogowie

      Mam ochotę zrecenzować ten film, stąd też tytuł. Był spoko.
A teraz do rzeczy ciekawszych i bliższych memu końskiemu sercu- bogowie muzyczni. Moi osobiści.

     Bardzo często opowiadając o sobie w narcystyczny sposób (inaczej się nie da- to nie moja wina, że jestem wspaniała) używam sformułowania "słucham najlepszej muzyki pod Słońcem". To prawda absolutna. 

Jasne, miałam swoje potknięcia, aktualnie kompletnie niezrozumiałe fascynacje, ale wiecie- gust muzyczny dojrzewa, tak jak kubki smakowe, wino i trądzik. 

     Zacznę w takim razie od początku początków- dźwięczne dzieciństwo. Chcielibyście pewnie przeczytać (ja zresztą też), jak w każdej dobrej biografii, że muzyka była w moim domu od zawsze. Rodzicie byli maniakami i wpoili mi to przy wspólnych, wieczornych chwilach dźwiękowych używek, a naszym narzędziem zbrodni była igła od gramofonu. Wspólna igła, bo lubimy się dzielić. Nie było tak. Stworzyciele nigdy chyba nie mieli muzycznej szajby, ale coś tam czasem leciało. I tak oto do chwili obecnej jestem niewolnikiem starszych, wspaniałych hitów typu Toto "Africa" i całej reszty disco czy niedisco kawałków, których jest tyle, że nie ma sensu ich wymieniać. Jeśli już tańczę, to tylko do nich i przede wszystkim dla nich, oddając w ten sposób full rispekta. 
Ach i oczywiście moja niezniszczalna ABBA, jako najmocniejszy punkt całości.

     Podstawówka, pierwsze trzy klasy. Tam zdecydowanie królowały Spice Girls, które każdym możliwym przebojem wdarły się do mojego serca i za sprawą Mel C pozbawiły mnie czerpania przyjemności z bycia dziewczynką. Bawienie się włosami, moda, błyszczyki o smaku truskawkowym, chłopcy- NIE. Boisko, gała, moja niezniszczalna czapka z daszkiem (za którą tak k*rewsko tęsknię...) i nagminne, niekontrolowane w teorii, męskie plucie na murawę (...okej, na piasek lub beton) w wolnym czasie. 


     "Starsza" podstawówka. Tu, jak mi się wydaje, robi się teoretycznie lepiej i trochę bliżej tego, w czym aktualnie tkwię.
...dobra, wcale nie bliżej jak tak o tym pomyślę głębiej, może minimalnie lepiej.
LINKIN PARK, BICZYS. Pierwsza szajba. Szajby polegają na tym, że wieszasz plakaty, dowiadujesz się absolutnie wszystkiego na temat zespołu i życia prywatnego członków i ich członków, uczysz się tekstów na pamięć (żeby zrobić z nich opisy na GG z tajemniczym słoneczkiem za chmurką), podziwiasz ich stylówę nawet, gdy jest ch*jowa i starasz się ubierać tak samo. Muzyka też wtedy jest ważna, ale umówmy się- schodzi na drugi plan. 

Mam taką miłą wspominkę odnośnie LP, którą się podzielę, bo tak wspaniale się bawię tym całym blogowaniem. 
W czasach szajby absolutnej, gdy przemaglowałam już wszystkie młodzieżowe gazety w poszukiwaniu niezbędnych do życia informacji na temat włosów Chestera, pojawił się internet. Aktualna skarbnica niepotwierdzonej wiedzy, doskonały lekarz pierwszego kontaktu i najlepszy przyjaciel do zbijania bąków (ach te magiczne określenia). Oczywiście w moim domu internet pojawił się nieco później, nad czym ubolewałam okrutnie. Tutaj z odsieczą przybył mój brat bliźniak, który został zresztą moim komputerowym mentorem i zapoznał mnie ze światem gier, pikseli i pierwszych, śmiesznych, jeszcze wtedy trudno dostępnych gifów. Łatwiej byłoby znaleźć w czasach obecnych piętnastoletnią dziewicę bez smartfona. Choć to kwestia sporna.
Wracając na właściwe tory: chciałam chłonąć wiedzę o LP, byłam gotowa na wypalenie przez monitor gałek ocznych, CHCIAŁAM WIEDZIEĆ WSZYSTKO. I co? Nie mogłam, bo modem. Wiecie, ile wtedy kosztowało surfowanie po necie (zawsze mnie bawiło to określenie)? DUŻO, więc doceńcie to, co macie, bez narzekania na wolny transfer za g*wniane pieniądze. Nie wiecie, co to wolny transfer.
Tak czy inaczej mój brat zrobił rzecz niesamowitą. Wypalił mi płytkę z wszystkim, czego pragnęłam. Zdjęcia, krótkie biografie o każdym członku zespołu (o ich członkach informacji nie znaleziono) i inne wspaniałości. Do tego wszystkiego pięknie i schludnie pochowane w folderach. MEDŻIK.
Płytka nadal gdzieś tam leży, moja wdzięczność też.
Do Linkin Park dołączyło marne współcześnie Evanescence z przepiękną Amy Lee na czele, która była moją pierwszą, prawdziwą miłością. W głębi mojej lesbijskiej duszy wiem, że odwzajemniała nieświadomie moje uczucia. 

Istniał jeszcze Mudvayne, czyli brzmienia mocniejsze, które do tej pory działają na mnie kojąco.

     Gimnazjum, czyli okres, który każdy chciałby wymazać z pamięci. To były czasy Nirvany, do których mam bardzo ambiwalentne odczucia. Nirvana- GENIUSZ, mój "styl bycia" za jej kadencji- szczyt debilizmu. Jest to oczywiście bezpośrednio związane z okresem dojrzewania i bezpodstawnego buntu, który niestety dopadł i mnie. W wielkim skrócie: ubierałam się jak Kurt (czytaj: starałam się ubierać jak Kurt, efekty były różne (czytaj: podjeżdżało czasem emo)), cierpiałam jak Kurt, pisałam mroczne dzienniki jak Kurt i- rzecz jasna- chciałam umrzeć jak Kurt. Co najlepsze, nie okazywałam tego i byłam twarda tylko w przestrzeni internetowej. Na żywo przeważnie tryskałam szczęściem. 


     Czasy współczesne + liceum, które wspominam bardzo często i bardzo dobrze. Wyniosłam stamtąd chyba najtrwalszą i najczystszą relację z drugim człowiekiem nie będącym członkiem rodziny. O niej przydarzy się oddzielny wpis, bo na to zasługuje.
Okej, muzyka. W tym czasie (liceum) uaktywniła się moja spektakularność i nieskażona miłość do Islandii oraz wypływających z niej dźwięków. Wszystkich.
Począwszy od najpopularniejszej Björk (kolejnej wybranki mojego serca), Sigur Rósmúm czy Ólafura Arnaldsa po mniej znane perełki jak Bloodgroup, Mugison, Agent Fresco (!) i FM Belfast. Czad absolutny, polecam wszystkim. Nawet wrogom, których nie mam. 

Muszę oczywiście wspomnieć, mówiąc o aktualnościach w mojej przestrzeni muzycznej, o Pink Floyd (czysta miłość; dzięki Agatko!), popularnym JUŻ The Dø (bo rzecz jasna- słuchałam, zanim było modne i poleciało w platformie obywatelskiego TVNu; dzięki druga Agatko!), Pure Reason Revolution, Laura Marling, Pagoda, Dead Can Dance (zaniechałam ostatnio bezczelnie, ale to wszystko przez kolejną fascynację, czyli...) KATE BUSH RAZY MILION. Twórczość idealna, kobieta idealna. Znajdźcie mi taką, to kupię Wam loda i zrobię dżinsy (zamiana czasowników nie podlega negocjacji). 

     To by było na tyle. Mocno to okroiłam, wiele pominęłam, ale jeśli chodzi o muzycznych bogów- wszyscy się pojawili.
I co? Najlepsza muzyka pod Słońcem? TAK.
Do następnego, Robaczki!

XOXO, Kejti gerl

piątek, 19 czerwca 2015

Zbiorowa biegunka

     W pierwszym POŚCIE (no nienawidzę, no nie uniknę) padło- właściwie to sama "padłam"- na mój temat określenie ARTYSTKA. Uwaga, TO PRAWDA. 
Mam idealną twarz, perfekcyjne ciało, sprzątam, piorę piorę, wieszam wieszam, potrafię czytać, słucham najcudowniejszej muzyki, nie psują mi się zęby i do tego wszystkiego zajmuję się sztuką. JESTEM ARTYSTKĄ. Wyobrażacie sobie? Ideał. 
Dobra, to teraz nieco poważniej. Za artystkę się nie uważam- za duże słowo, za mało dobrych zdjęć.
     Artystów teraz pełno jak wody w największym garnku świata (nie mam pojęcia, jaka jest jego pojemność; chciałam po prostu użyć garnka jako mini sucharka... RYM-RZYM) i wszyscy przezroczyści (przeźroczyści?). Pewnie, są takie perełki jak ja, niczym niezeskrobane resztki na ścianie gara po niedzielnym obiedzie (TO BYŁO MOCNE). Może i jesteśmy brzydcy i niedoceniani, ale jesteśmy jacyś, wodne transparentniaki.
Uaktywniła mi się nienawiść, siedźcie stabilnie. Do czegoś w tym wszystkim zmierzam.

     Jak wiecie i nie wiecie moim "sztukowym" konikiem jest fotografia. Zakochałam się w niej niesamowicie; chłonęłam wszystko na jej temat co mi wpadło w łapska, robiłam zdjęcia psów i kotów, współczesne makro (samotny kłosik zboża z ultra rozmytym tłem), bardziej lub mniej udane portrety, krajobrazy, ba! raz nawet zrobiłam sesje siostrze w polu. Jak widzicie, całe spektrum, każdy etap, każdy schodek. To wszystko złożyło się na to, że obecnie uważam się za naprawdę niezłego fotografa. Technicznie, bo estetyka to sprawa mocno indywidualna.

     Cóż, z przykrością stwierdzam, że większość tego fotograficznego zapału ze mnie uleciała. Częściowo z braku czasu, częściowo z "foto" etatu, przez który nie robię "swoich" rzeczy, tylko przeciętną komerchę. Ale zawsze to fotografia. Dorosłe życie MODE ON. 
Zbaczam z tematu, wybaczcie. Kolejnym powodem wypalenia jest moment, w którym fotografia stała się tak wyk*rwiście modna. DLACZEGOOO?!

     Każdy z lustrzanką stał się fotografem. Każdy, kto zrobi serię zdjęć z f/1.8 (w sumie ich przeważnie stać na f/1.4) "ma do tego smykałkę". A jak ktoś pstryka analogowymi puchami to nic nie ma znaczenia, bo wtedy automatycznie zostaje fotograficznym bogiem. I ta cyjankowa czerń, no ch*j mnie strzela i nie pudłuje. 

     Naprawdę, ludzie... moi drodzy, nieludzcy ludzie. Jeśli chcecie robić ładne zdjęcia z ładnym, rozmazanym tłem i ładnymi, ostrymi zbliżeniami- nie potrzebujecie lustrzanki. Skoro stać Was na lustro i kilka szkieł, to zamiast tego kupcie sobie wyk*rwistego kompakta i lizaka o smaku sztuki. Jeśli jednak upieracie się przy bardzo polskim "lustrzanka I CH*J", to nauczcie się ją obsługiwać, miejcie litość i róbcie zdjęcia przynajmniej na półautomacie, BŁAGAM. Każdy pstryk zrobiony zielonym g*wnem BOLI i powoduje zbiorowe biegunki w toaletach bez papieru.

     A do tych wszystkich, którzy wiążą z fotografią szersze plany i ogarniają: nie poddawajcie się, pstrykajcie, oglądajcie, czytajcie. Kryzysów i kilkumiesięcznych zastojów w tworzeniu nie unikniecie, ale to nic. Jak się jest w czymś dobrym, to nie mają znaczenia. Właśnie tak to sobie tłumaczę. 



!!!!!!!!!!ROZSTRZYGNIĘCIE KONKURSU!!!!!!!!!!

Wygrała Klaudia, tematem przewodnim niedzieli będzie zatem niedziela. Gratulacje!


XOXO, Kejti gerl   

Rzeczy podstawowe

     Pękłam. Presja grupy (właściwie grupki) zrobiła swoje i tak oto, skuszona nadchodzącą sławą, fleszami, ściankami i psychofankami, postanowiłam stworzyć bloga i segregować swoje mniej lub bardziej absurdalne refleksje.
Wy lubicie czytać, ja lubię pisać i kocham się dzielić- to może być związek idealny. Tak dla odmiany. Zrobię co w mojej mocy, żeby nie wiało nudą i sandałem. Z góry wybaczcie ewentualne błędy wszelkiej maści- z językiem polskim pożegnałam się wystarczającą "dwóją", bo już wtedy byłam zbuntowaną artystką. Tak, powiedziałam to. Pół żartem, ćwierć ironią i ćwierć serio. Przejdźmy zatem do rzeczy podstawowych. 

     24 X 1991 roku, w czwartek (mój osobisty dzień w tygodniu, gdy celebruję życie), o godzinie 10:10, rozdarłam japę po raz pierwszy. Powinnam dodać, że już nigdy nie przestałam, siejąc chaos i zniszczenie. Przykro mi, byłam normalnym pod względem decybeli dzieckiem.
Miałam być Zosią i do tej pory (bo przecież pamiętam moment wyboru imienia) mam do tego mieszane uczucia. Wiecie, niby fajnie: mała Zosia, słodka Zosiunia, zwiewna Zosieńka, dojrzewająca Zośka, harda Zocha, aż w końcu czterdziestoletnia, nadal seksowna i uwodzicielska Zofia. Z drugiej strony coś mi nie leżało i nie czułam się żadną z tych dam.
Mój wspaniały padre, który swoją drogą jest z Hiszpanii, wyczuł moje zmieszane wibracje, wziął sprawy w swoje ręce i tak oto zostałam niepopularną Katarzyną. Kłaniam się nisko i z klasą.
Mam nadzieję, że czytaliście to w napięciu i nie mogliście się doczekać, obgryzając paznokcie czy skórki i paląc papierosa za papierosem, aż wyjawię swoje prawdziwe imię. Mój nickname, używany przez niektóre jednostki w prawdziwym życiu, jest w końcu mocno zaszyfrowany.

     Mamy już imię, precyzyjną datę urodzenia i korzenie stworzyciela, czyli trzy najważniejsze rzeczy. To może teraz mała ojczyzna?
Płock. Ani mały, ani duży. Ani biedny, ani bogaty. Gdy ktoś zapyta, ilu ma mieszkańców- nie wiem, nie zakodowałam sobie tej informacji. Czasem sprawdzam na rzetelnej, internetowej encyklopedii, ale nie przyswajam tej liczby. Od niedawna wydaje mi się dziwnie duża, bo Płock ostatnimi czasy zrobił się smutny i pusty. Miasto starych ludzi z ogromnym bezrobociem, brakiem rozwijających perspektyw i tykającą bombą paliwową. Czyli trochę Toruń, trochę mała wieś pod wsią o nazwie Brakperspektywkówko (jeśli lubicie dorywcze suchary, to mnie pokochacie) i trochę tykająca bomba paliwowa. Mimo wszystko Płock kocham. Cała tak bardzo dla mnie ważna familia tam przebywa, całe dzieciństwo i wszelkie dziwactwa też. Poza tym jest przepięknym miastem. Jeśli ktoś nie miał okazji odwiedzić to polecam nadrobić. Wjeżdżając do Płocka od jedynej słusznej strony- STARYM MOSTEM- poczujecie się, jakbyście wkraczali do baśniowej krainy magicznych drzew, gadających zwierząt, kolorowych ludzi, tańca, puszystych chmurek, słodkich snów i Orlenu. Nie, serio, widok jest bajeczny.
Niestety- albo i stety- od prawie czterech lat jestem tam tylko gościem. W sumie dzięki temu każdy wyjazd to mini wakacje, które są w jakiśtam sposób wyjątkowe. Sentymentalna Kejti.
Co do aktualnego miejsca mojej spektakularnej egzystencji mam trzy słowa klucze: pyry, oszczędność i czadowe kamienice. Tu powinien pojawić się konkurs na nazwę miasta, więc proszę bardzo.


!!!!!!!!!!KONKURS!!!!!!!!!!

Odpowiedz na pytanie: w jakiej miejscowości mieszka obecnie Kejti? W ramach jej wielkoduszności i wrodzonej dobroci ułatwia Wam nieco ten wyczerpujący czelendż i podaje wyrazy, które MOGĄ i MUSZĄ kojarzyć się z tym miastem: pyry, oszczędność i czadowe kamienice.
Pierwsza osoba, która odgadnie konkursowe hasło wygra... wybór tematu, o którym Kejti napisze w niedalekiej przyszłości. OKAZJA ŻYCIA.
Odpowiedzi proszę umieszczać w komentarzach.
Powodzenia!



Nie wiedziałam, że będę się przy tym wszystkim tak świetnie bawić. 

     Dobra, pierwszy wpis zgrabnie zaliczony. Podstawowe rzeczy, piękny tytuł.
Postaram się codziennie coś tam przelewać, z czym nie powinno być większego problemu- w tym poście (nie lubię tego słowa) mocno hamowałam długopis. Tak, długopis. Uruchomił się we mnie duch pisarza-hipstera i piszę to wszystko w pracy, bo mogę. O tym innym razem.

XOXO, Kejti gerl