Wylądowałyśmy.
Niespełna trzygodzinny lot był ubogi w atrakcje za oknem,
odprężającą drzemkę czy- całe szczęście- turbulencje. Dość
syty był za to mój niespokojny umysł- ilość obaw dotyczących
tak drastycznej zmiany naszego położenia jako danie główne. Na
przystawkę podano zaś niekończące się wyobrażenia o katastrofie
lotniczej, o których tyle się czyta i których nikt się nie
spodziewa. A na deser rodacy, którzy podchmieleni jeszcze przed
wejściem na pokład dają upust swoim najszlachetniejszym narodowym
cechom, kurwiąc i narzekając niemiłosiernie na każdą napotkaną
inność, wcinając kanapkę z pasztetem i pomidorem. Tak oto,
zawieszona w metalowej puszce kilka kilometrów nad ziemią, otoczona
społeczeństwem od którego próbowałam uciec, przygotowywałam się
mentalnie na życie na Islandii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz