sobota, 20 czerwca 2015

Bogowie

      Mam ochotę zrecenzować ten film, stąd też tytuł. Był spoko.
A teraz do rzeczy ciekawszych i bliższych memu końskiemu sercu- bogowie muzyczni. Moi osobiści.

     Bardzo często opowiadając o sobie w narcystyczny sposób (inaczej się nie da- to nie moja wina, że jestem wspaniała) używam sformułowania "słucham najlepszej muzyki pod Słońcem". To prawda absolutna. 

Jasne, miałam swoje potknięcia, aktualnie kompletnie niezrozumiałe fascynacje, ale wiecie- gust muzyczny dojrzewa, tak jak kubki smakowe, wino i trądzik. 

     Zacznę w takim razie od początku początków- dźwięczne dzieciństwo. Chcielibyście pewnie przeczytać (ja zresztą też), jak w każdej dobrej biografii, że muzyka była w moim domu od zawsze. Rodzicie byli maniakami i wpoili mi to przy wspólnych, wieczornych chwilach dźwiękowych używek, a naszym narzędziem zbrodni była igła od gramofonu. Wspólna igła, bo lubimy się dzielić. Nie było tak. Stworzyciele nigdy chyba nie mieli muzycznej szajby, ale coś tam czasem leciało. I tak oto do chwili obecnej jestem niewolnikiem starszych, wspaniałych hitów typu Toto "Africa" i całej reszty disco czy niedisco kawałków, których jest tyle, że nie ma sensu ich wymieniać. Jeśli już tańczę, to tylko do nich i przede wszystkim dla nich, oddając w ten sposób full rispekta. 
Ach i oczywiście moja niezniszczalna ABBA, jako najmocniejszy punkt całości.

     Podstawówka, pierwsze trzy klasy. Tam zdecydowanie królowały Spice Girls, które każdym możliwym przebojem wdarły się do mojego serca i za sprawą Mel C pozbawiły mnie czerpania przyjemności z bycia dziewczynką. Bawienie się włosami, moda, błyszczyki o smaku truskawkowym, chłopcy- NIE. Boisko, gała, moja niezniszczalna czapka z daszkiem (za którą tak k*rewsko tęsknię...) i nagminne, niekontrolowane w teorii, męskie plucie na murawę (...okej, na piasek lub beton) w wolnym czasie. 


     "Starsza" podstawówka. Tu, jak mi się wydaje, robi się teoretycznie lepiej i trochę bliżej tego, w czym aktualnie tkwię.
...dobra, wcale nie bliżej jak tak o tym pomyślę głębiej, może minimalnie lepiej.
LINKIN PARK, BICZYS. Pierwsza szajba. Szajby polegają na tym, że wieszasz plakaty, dowiadujesz się absolutnie wszystkiego na temat zespołu i życia prywatnego członków i ich członków, uczysz się tekstów na pamięć (żeby zrobić z nich opisy na GG z tajemniczym słoneczkiem za chmurką), podziwiasz ich stylówę nawet, gdy jest ch*jowa i starasz się ubierać tak samo. Muzyka też wtedy jest ważna, ale umówmy się- schodzi na drugi plan. 

Mam taką miłą wspominkę odnośnie LP, którą się podzielę, bo tak wspaniale się bawię tym całym blogowaniem. 
W czasach szajby absolutnej, gdy przemaglowałam już wszystkie młodzieżowe gazety w poszukiwaniu niezbędnych do życia informacji na temat włosów Chestera, pojawił się internet. Aktualna skarbnica niepotwierdzonej wiedzy, doskonały lekarz pierwszego kontaktu i najlepszy przyjaciel do zbijania bąków (ach te magiczne określenia). Oczywiście w moim domu internet pojawił się nieco później, nad czym ubolewałam okrutnie. Tutaj z odsieczą przybył mój brat bliźniak, który został zresztą moim komputerowym mentorem i zapoznał mnie ze światem gier, pikseli i pierwszych, śmiesznych, jeszcze wtedy trudno dostępnych gifów. Łatwiej byłoby znaleźć w czasach obecnych piętnastoletnią dziewicę bez smartfona. Choć to kwestia sporna.
Wracając na właściwe tory: chciałam chłonąć wiedzę o LP, byłam gotowa na wypalenie przez monitor gałek ocznych, CHCIAŁAM WIEDZIEĆ WSZYSTKO. I co? Nie mogłam, bo modem. Wiecie, ile wtedy kosztowało surfowanie po necie (zawsze mnie bawiło to określenie)? DUŻO, więc doceńcie to, co macie, bez narzekania na wolny transfer za g*wniane pieniądze. Nie wiecie, co to wolny transfer.
Tak czy inaczej mój brat zrobił rzecz niesamowitą. Wypalił mi płytkę z wszystkim, czego pragnęłam. Zdjęcia, krótkie biografie o każdym członku zespołu (o ich członkach informacji nie znaleziono) i inne wspaniałości. Do tego wszystkiego pięknie i schludnie pochowane w folderach. MEDŻIK.
Płytka nadal gdzieś tam leży, moja wdzięczność też.
Do Linkin Park dołączyło marne współcześnie Evanescence z przepiękną Amy Lee na czele, która była moją pierwszą, prawdziwą miłością. W głębi mojej lesbijskiej duszy wiem, że odwzajemniała nieświadomie moje uczucia. 

Istniał jeszcze Mudvayne, czyli brzmienia mocniejsze, które do tej pory działają na mnie kojąco.

     Gimnazjum, czyli okres, który każdy chciałby wymazać z pamięci. To były czasy Nirvany, do których mam bardzo ambiwalentne odczucia. Nirvana- GENIUSZ, mój "styl bycia" za jej kadencji- szczyt debilizmu. Jest to oczywiście bezpośrednio związane z okresem dojrzewania i bezpodstawnego buntu, który niestety dopadł i mnie. W wielkim skrócie: ubierałam się jak Kurt (czytaj: starałam się ubierać jak Kurt, efekty były różne (czytaj: podjeżdżało czasem emo)), cierpiałam jak Kurt, pisałam mroczne dzienniki jak Kurt i- rzecz jasna- chciałam umrzeć jak Kurt. Co najlepsze, nie okazywałam tego i byłam twarda tylko w przestrzeni internetowej. Na żywo przeważnie tryskałam szczęściem. 


     Czasy współczesne + liceum, które wspominam bardzo często i bardzo dobrze. Wyniosłam stamtąd chyba najtrwalszą i najczystszą relację z drugim człowiekiem nie będącym członkiem rodziny. O niej przydarzy się oddzielny wpis, bo na to zasługuje.
Okej, muzyka. W tym czasie (liceum) uaktywniła się moja spektakularność i nieskażona miłość do Islandii oraz wypływających z niej dźwięków. Wszystkich.
Począwszy od najpopularniejszej Björk (kolejnej wybranki mojego serca), Sigur Rósmúm czy Ólafura Arnaldsa po mniej znane perełki jak Bloodgroup, Mugison, Agent Fresco (!) i FM Belfast. Czad absolutny, polecam wszystkim. Nawet wrogom, których nie mam. 

Muszę oczywiście wspomnieć, mówiąc o aktualnościach w mojej przestrzeni muzycznej, o Pink Floyd (czysta miłość; dzięki Agatko!), popularnym JUŻ The Dø (bo rzecz jasna- słuchałam, zanim było modne i poleciało w platformie obywatelskiego TVNu; dzięki druga Agatko!), Pure Reason Revolution, Laura Marling, Pagoda, Dead Can Dance (zaniechałam ostatnio bezczelnie, ale to wszystko przez kolejną fascynację, czyli...) KATE BUSH RAZY MILION. Twórczość idealna, kobieta idealna. Znajdźcie mi taką, to kupię Wam loda i zrobię dżinsy (zamiana czasowników nie podlega negocjacji). 

     To by było na tyle. Mocno to okroiłam, wiele pominęłam, ale jeśli chodzi o muzycznych bogów- wszyscy się pojawili.
I co? Najlepsza muzyka pod Słońcem? TAK.
Do następnego, Robaczki!

XOXO, Kejti gerl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz