czwartek, 9 lipca 2015

Komizm życia codziennego

     Wybaczcie zastój. Wiem, że tęsknicie. Miałam trochę dodatkowej pracy, spontaniczny, kilkugodzinny urlop i nadrabiałam alkoholowe braki. Tak czy inaczej wróciłam, mam się świetnie i proszę o gromkie brawa. 

     Ze względu na to, że wzbudzam u siebie samej samą sobą nieziemski zachwyt, zrobię bardzo osobisty i w teorii prywatny wpis o swoim typowym dniu. Czad, co? Będzie szczegółowo, obrzydliwie i bez oporów. 

     Przeważnie nastawiam budzik na szaloną 5:50, choć na nogach muszę być o 6:00. Dlaczego skracam sobie sen o tak istotne 10min.? Odkryłam, że przez te magiczne 587 sekund- odliczyłam moment bolesnego zderzenia z rzeczywistością i pacnięcia drzemki w telefonie- śnią po mi się najwspanialsze rzeczy i zboczeństwa. 
Usatysfakcjonowana z niewiadomych powodów- zrywam się na najzgrabniejsze nogi. Czas na poranne rytuały. 
Należę do grupy ludzi, którzy MUSZĄ zaliczyć spokojny poranek i wstać minimalnie godzinę przed wyjściem. Oczywiście zdarzają się wyjątki, których szczerze nienawidzę. Jestem wtedy zdezorientowana jak Amerykanka po odkryciu, że Europa to nie kraj. 
Po zwleczeniu się ze średnio wygodnego łóżka wlatuję do łazienki na pipi machen i wymrożenie gałek ocznych wodą, bo zawsze są szatańsko czerwone, a to całkiem pomaga. W międzyczasie do toalety wpada Kitti i jest słodka tylko dlatego, że chce się napić. Odkręcam więc kurek nad wanną odpowiadający za zimną wodę ale tylko tak, żeby kapało, spędzam upojne 17 sekund głaszcząc potwora, potwór odwdzięcza się szybkim "mrryt!" i lecę do kuchni. Swoją drogą- GŁASZCZĄC POTWORA to nie tylko świetna, sprośna metafora, ale też kolejna nazwa na zespół! Mój geniusz mnie wyprzedza. 

      Kuchnia. Wstawiam wodę na sk*rwysyńsko mocną, czarną kawę, której nigdy nie dopijam i robię sobie dwie grahameczki do pracy i jedną na śniadanko. Kanapeczki składają się przeważnie z żółtego sera z chrześcijańskim warzywkiem, szprotek w sosie pomidorowym lub miłości mojego życia- powideł. Wracam do pokoju i odpalam dynamicznego laptopa. Włączam kolejny odcinek "Family Guy", żeby od rana czuć się absurdalnie dobrze i jem śniadanko jak najszybciej, żeby jeszcze w trakcie oglądania skręcić i wypalić papierosa, wziąć grzdyla kawki i polecieć jak poparzona w wiadomym celu w wiadome miejsce. I oto świat hetero mężczyzn runął po raz kolejny- kobiety robią kupę. Przykro mi. 
Po przeżyciu istnego katharsis w toalecie wracam przed laptopa, kończę serial i w międzyczasie szpachluję twarz, bawię się w faszionetkę i wybieram kolor szarawarów, na które mam aktualnie ochotę i byle jaką bluzkę. Prawie dopijam kawę, myję ząbki, pakuję plecak i z gracją wybywam na przystanek. 
Dziesięć minut spacerku z kolejnym papierosem w gębie i słuchawkami w uszach i jestem na miejscu.
Czekając na autobus wypalam jeszcze jedną fajkę, żeby wyglądać bardziej luzacko dla mijających mnie ludzi, a nie dlatego, że jej potrzebuję. 
Wsiadam do autobusu. Jeśli się da, to siadam, jeśli nie, to trudno. W podróży słucham najwspanialszej muzyki, gram sekcje perkusyjne, kontempluję widoki zaokienne i walczę o to, żeby żaden pasażer się o mnie nie otarł.
Wysiadam i zmierzam dziarskim krokiem do pieko. 


     Pół godzinki rozmowy z szefową o życiu, śmierci, przydatności karłów czy nieśmiertelności polskiego sk*rwysyństwa i zostaję sama, by rozpocząć ośmiogodzinne wyzwanie. 
Naprawdę, kocham pracować w pieko i wiem, że wszyscy z tego drwią, ale czasem mam ochotę zignorować ostrzeżenia na krajalnicy i wsadzić tam łeb. Z wk*rwu. Średnio pięć razy dziennie powtarzam, że pieczywo jest świeże. Jeśli ktoś jest wyjątkowo niemiły, to mówię, że codziennie biorę po trzy chlebki, chowam je pod ladą, czekam z cztery dni, po czym sprzedaję je wybranym jednostkom, więc dziś jest jego szczęśliwy dzień i został zwycięzcą. Gdy ktoś rano zapłaci mi "stówą" za dwie kajzery, a ja ładnie- bo jestem ładna- proszę o drobne albo chociaż "dyszkę", którą K*RWA JEGO MAĆ WIDZĘ W PORTFELU, a ten ktoś oszukuje mnie, że nie ma, to uwalniam polaczka i wydaję ponad 90zł. w "złotóweczkach" i "dwuzłotóweczkach", bo mam ich milion. Część się już nauczyła, ale niektórzy nadal są oporni, więc jestem w tej bezczelności konsekwentna. 
Cała reszta czasu w pieko mija mi na pisaniu pościków, czyszczeniu blatów, przekładaniu bułek, jedzeniu, machaniu do dzieciaków, robieniu tanecznego show za ladą i rozmawianiu ze spoko starymi ludźmi. 
W końcu, aktualnie o 16:00, zamykam wrota, ogarniam zwroty i robię inne rzeczy konieczne, żeby móc wracać do domu. 

     Przystanek, a obok niego dreptająca Kejti, oczywiście z papierosem. Powrotny fajek w oczekiwaniu na autobus już nie jest dla podkreślenia zajebistości. Dzięki temu, że dreptam nerwowo i palę wysyłam zgromadzonym sygnał, że jestem wk*rwiona, spieszę się i niech lepiej najpierw wypuszczą ludzi z autobusu, a dopiero potem wsiądą, bo jak nie, to ich zniszczę. Ta technika częściej nie działa niż działa, ale jak wyobrażam sobie, jak bardzo "badassowo" za każdym razem wyglądam, to lecę na siebie. 

     Znowu autobus, walka o prywatną przestrzeń i po ponad 20min. jestem na Placu Bernardyńskim. Wysiadam, fajka i tuptam w stronę Kupca. Tam maszeruję po zakupki- głównie tytoniowe, czasem spożywcze. 

     W końcu wchodzę na najbardziej zakupioną ulicę w Poznaniu, docieram do pozłacanej bramy, wklepuję kodzik i wdrapuję się do mieszkania. 
Witam się z kotami, a one zmyślnie oszukują, że są głodne i prowadzą mnie do kuchni. Widzę w ich zdradliwych oczach i wypełnionych żarciem miskach, że są bezczelnymi łgarzami, więc olewam sprawę i idę do pokoju.
Zrzucam toboły, odpalam turbo komputer i siadam na chwilę. Kitti wskakuje mi na kolana. Jest słodka i wiem, że znowu musi zachlać ryj. 
Robię spektakularny bardziej lub mniej obiad i zasiadam do serialu. Tak, mam ten towarzyski syndrom absolutnie niezwiązany z tęsknotą za przeważnie ogłupiającą telewizją. 
W zależności od misji do wykonania danego dnia oglądam jeden odcinek- aktualnie "Różowe lata 70-te"- lub stosuję aktywną i rozpieszczającą moje życie towarzyskie technikę "oglądam do gleby". A same misje po pieko wyglądają różnie: a to sprzątanko, a to piwko na Ogro, a to piwko w innym miejscu, a to zdjęcia do zrobienia, a to błogie lenistwo. Różnie. 

     Dzień powoli się kończy, a ja muszę iść ziuziu, żeby złapać trochę snu. W tym momencie spotykam się z najtrudniejszą do podjęcia decyzją: kąpać się teraz czy jutro rano. Zdarza się, że jestem Szwajcarią i nie wchodzę w ten konflikt, w efekcie czego nie czuję się zbyt rześko dnia następnego. Jak to mawia mój cudowny dziadek: częste mycie skraca życie. 

     Tak to mniej więcej wygląda. Szalone życie na krawędzi. 
Jeśli macie ochotę, to podrzucajcie tematy w komciach NA BLOGU, bo trzeba podbijać statystyki. Jedno słowo, ja rozwijam, Wy się świetnie bawicie. Miłość.

XOXO, Kejti gerl

2 komentarze: