środa, 15 lipca 2015

Supermoc

     Jestem zawiedziona. Tylko jedna osoba, która w dodatku jest moją przyjaciółką, więc najprawdopodobniej zrobiła to z litości, wyraziła chęć interakcji z moją cudownością. W związku z tym, moja droga, uroczyście przysięgam i obiecuję, że dostaniesz 25% tego, co zarobię na tym blogu, gdy już kopnie go splendor i chwała. Prócz tego ofiaruję Ci przyjaźń na zawsze, telefon o każdej porze, garść cukierków i tytuł najwierniejszej fanki mojego pióra. Pościk o "El Pepino!" też się wydarzy, muszę tylko pogrzebać trochę w pamięci. 
     Tytuł nie do końca odzwierciedla to, o czym będę prawić. Z supermocą związana jest pewna historia, która po raz kolejny potwierdza fakt, że jestem ciotą, ale poczciwą i słodką. 
Głównym tematem moich fenomenalnych rozważań, jeśli można to tak nazwać, będą... zwierzęta! Taaak, bohaterami tego wpisu będą koty, psy, żółwie, papużki i oczywiście słoń. Wyczuwam słodycz, gorycz i łzy.

     Koty. Och, od czego zacząć... okej. Nie rozumiem ludzi, którzy nie lubią kotów. JAK MOŻNA NIE LUBIĆ KOTÓW? To dla mnie taki sam wybryk natury jak ludzie, którzy zapychają się rodzynkami bez czekolady. Nigdy nie zrozumiem.
Koty są wspaniałe. Jasne, perfidne z nich sk*rwysyny spychające powoli na podłogę, z zimną krwią, rzeczy najbardziej podatne na zniszczenie, sikające do butów w odwecie za zrzucenie z kolan, demolujące pokój w pogoni za laserem/muchą/niewidocznym pyłkiem, wysypujące tonę żwirku NAWET z obudowanej kuwety i w końcu: patrzące na Ciebie z góry, oceniające cały czas, niewdzięczne mendy. Ale wiecie co? To wszystko jest piękne i wbrew pozorom absolutnie do zniesienia. Dlaczego? Bo koty to małe, słodkie i częściowo okiełznane wewki! Przecież to kompletny czad mieć przy sobie lwa. Nie ma chyba nic wspanialszego niż testowanie dzikiego instynktu u kota. To chyba moje ulubione zajęcie. Polega na tym, że moja ręka jest antylopą, która stoi i stoi. Czasem się rozgląda i zrywa, bo wyczuwa jakieś zabójcze wibracje. Przez większość czasu trwa jednak w błogiej nieświadomości. W końcu, po godzinie czajenia się w nieistniejących trawach, wewek rzuca się na zwierzynę udowadniając, że jest mordercą idealnym. Gryzie do krwi, robi na skórze szkic najbardziej p*jebanych architektonicznie budynków, kopie i przy tym wszystkim nadal jest słodki. Małe wewki, miłość. 
Wychodzę z założenia, że kot musi być zabójcą, bo taka jego natura. Wiadomo, bez przesadyzmów- członków rodziny powinien przez większość czasu akceptować. Ale do jasnej k*rwy, jak widzę kota, który jest ciotą absolutną i można go bez oporów memłać w każdy możliwy sposób, którego nienawidzi, to dostaję szału. Nie można zabijać kociego instynktu. To tak, jakby Wszechświat zabronił nam, Polaczkom, bycia zawistnymi ludźmi. Przecież to niezgodne z prawami natury, no weźcie. Kot musi być zdolny do niesienia śmierci. Kot zabijający od czasu do czasu to kot szczęśliwy. Kot to drapieżnik. Kot jest słodki. 

     To teraz o kotach mojego życia.
Rodzinna, o płockowa kotka- Ziuta, zwana pieszczotliwie Piłką Lekarską lub Ziemniakiem Na Zapałkach. Pojawiła się w moim świecie jak miałam z 10 lat, więc nie wyobrażam sobie, że kiedyś zniknie. W związku z tym zakazałam jej umierać, przyjęła to, a moja mama, która jest jej najbliższa, postanowiła, że nawet, jeśli Ziuta jakimś przykrym cudem umrze, to znajdziemy speca od wypychania zwierząt, zrobimy jej łapki na zawiaski, wbudujemy głośniczek z jej rozpaczliwym "miaaaau" i będziemy ją aktywnie przestawiać. Serio.
Ziuta, sążna już wiekiem, jest cudownym stworzeniem. To jedno z tych zwierząt, które jest tak naprawdę człowiekiem. Można z nią porozmawiać, często marudzi, jest matką i starzeje się jak typowa ciotka Marzena- nóżki szczuplutkie, łepek malutki, torsik szeroki, a bebzun ogromny. Ach i ogon jej schudł, przez co przypomina mi trochę pojedynczą kulkę analną. Zboczenie exzawodowe, wybaczcie. Udowodnię zdjęciem, bo podobieństwo jest uderzające. Tak czy inaczej Ziuta to zdecydowanie mój kot nr 1.


Aktualnie mieszkam z dwoma kotami, które skradły me serce, duszę i godność. 
Kotkot, zwana pieszczotliwie Kiti, od początku była mi przeznaczona. Częściowo ją wychowałam i wkrótce zostaniemy na siebie skazane, co cieszy mnie niezmiernie. 
Cóż, jeśli wnikliwie czytaliście, to macie obraz mojego podejścia odnośnie morderczych instynktów. Dlatego też Kiti, z mojej strony, wychowana została na gladiatora. Okazało się, choć wszyscy to negowali, że bycie maszyną do zabijania kompletnie pokrywa się z dziką naturą Kotkota. Dla jasności: nie atakuje bez powodu, mądrze używa swojej mocy. Nie jest fanką ludzkiej rasy, więc jakiekolwiek branie na rączki czy głaskanie bez jej zgody absolutnie nie wchodzi w grę. Chyba, że życie komuś niemiłe. 
Kiti to stworzenie należące do dzikiej części świata- tam powinna się urodzić, polować, mieć bobaski, siać strach, zniszczenie i umrzeć w honorowej walce o kawałek puszczy. Powinna być żbikiem. Tak zresztą wygląda. 
Dziwnym trafem Kiti mnie w pewnym sensie wybrała. Często przychodzi, gdy nikt nie widzi rzecz jasna, żeby się poprzytulać i potrykać czółkami. Czasem nawet kopnie mnie zaszczyt i śpi ze mną całą noc. Nie ucieka, gdy się wiercę. Właściciele kotów wiedzą, że to naprawdę wiele znaczy i jest wyjątkowe. 

Kolejnym i ostatnim kocim elementem mojego życia jest Sznaps, zwany pieszczotliwie Sznapim, Sznaperem, Sznapsterem, Sznapmajsterem, Szpupim, Szpipim, Szpupsterem lub Sk*rwielem czy Małą Dz*wką. Jest klasycznym przypadkiem kocura: władczy, żarłoczny, leniwy koleś, który cały czas ma twarz informującą o tym, jak bardzo ma wyj*bane. Sznapster przy tym wszystkim jest nieziemsko uroczy, ale to pewnie dlatego, że jest jeszcze rozwydrzonym gnojkiem bez szacunku do innych istot. Kiti nie ma przez niego ani chwili spokoju, bo cały czas ją atakuje i wbija w panele. Po prostu uderza w nią z impetem wykorzystując całą masę swojego ciała. Sk*rwiel. 
Poza tym jest jedną ze słodszych zabaweczek, jakie miałam. Co chwilę uwala się na glebę w absurdalnych miejscach, bardzo często zapomina o schowaniu języka po skrupulatnej toalecie, ma najprzyjemniejszą w dotyku sierść, całe jego dotychczasowe życie to jeden wielki plac zabaw i ma najgłupszy ryj na świecie. Weź go nie kochaj, nie da się. 

     A teraz w spektakularny sposób zapowiem kolejny wątek: hau hau. Zacznę od określenia się w odwiecznym konflikcie pt. "Psy vs Koty", bo to przecież bardzo istotne. Nie mam faworytów, zwierzę to zwierzę, kocham tak samo. Są psiary, są kociary, a ja jestem zwierzęciarą. 
...brawo Kejti, niezły poziom, trzymasz fason. 

Pierwszym, wartym wspominki psem jest Maks. Przypada na czasy dzieciństwa. Maks był małym, czarnym kundelkiem. Maks był złem wcielonym. Maks miał psychozę na punkcie torby mojej mamy i za każdym razem, gdy z siostrą chciałyśmy coś z niej wyciągnąć, byłyśmy o krok od śmierci. Metoda, która pozwalała nam wyjść z tego bez szwanku, polegała na wrzucaniu kiełbasy do innego pokoju wyposażonego w pancerne drzwi. 
Maks był wieczne wściekły. Maks nienawidził. Maks nie był spoko. Maks jest legendą zła. 

Gabor, najprawdziwszy owczarek niemiecki i upragniony synek mojego taty. To był pies, który wzbudzał szacunek. W teorii był kochany, ale miał też swoją mroczną stronę. Padre był jego jedynym mistrzem, tylko jego słuchał i tylko jemu był oddany. Niesamowicie silna więź. 

Prawie równocześnie z Gaborem pojawił się Ozzy, który nadal żyje i ma się nieźle. Za jego młodu wszystko wskazywało na to, że przygarnęliśmy owczarka podhalańskiego. Najsłodszy szczeniak pod Słońcem. Kilka miesięcy później stał się sięgającym mi do kolan kundlem o blond włosach, z dupą wyżej niż reszta ciała, pełzającym okiem i astmatycznym oddechem. Nadal jest kochany, ale wiecie... owczarek podhalański, do diaska.
Ozzy to ciekawie dziwny pies. Nie mam pojęcia, co się dzieje w jego głowie, nigdy się nie dowiem, a nawet gdybym mogła, to chyba i tak nie chciałabym wiedzieć. Podobnie jak Maks ma swoje psychozy na pilnowanie rzeczy- moją faworytką jest suszarka do prania. Różnica polega na tym, że u Zła Wcielonego to była czysta potrzeba zrobienia krzywdy, gdzie torebka mamusi była dobrym pretekstem. Ozzy strzeże czegoś po to, żeby nie stało się nic złego i jest tym autentycznie przerażony. Trochę jak Chojrak. Niesamowicie poczciwa z niego psina, uzależniony pieszczoch i gej, więc przybijamy sobie homo-piątki jak siedzę w Płocku. 


Ostatni z czworonogów i najbardziej aktualny- Borys, zwany Małym Koniem lub Bordową Mordą. Został przygarnięty przez moich cudownych rodziców zaraz po tym, jak został skazany na zastrzykową śmierć. Powodem wydania wyroku było znudzenie bogatego biznesmena-frajera swoimi stróżującymi psami. Doszło więc do porwania. Mniejszy sierściuch znalazł nowy dom od razu, z Borysem był problem. Cóż, to chyba najpotężniejszy pies, jakiego widziałam. Gdyby bardzo chciał, mógłby powalić niedźwiedzia. Serio. Taka historia jednak nie ma prawa mieć miejsca, ponieważ Borcio to najłagodniejszy pies na świecie i ma mentalność szczeniaczka. Nie zdaje sobie sprawy ze swojej masy, jest hiper niezdarny i chodzi tak fajtłapowato, że często zastanawiam się, czy te łapy to rzeczywiście jego łapy i czy zdaje sobie sprawę, że ma nad nimi pełną kontrolę. 

     Czas na najbardziej rozrywkowe, biegające, aportujące, przytulające, wyrażające milion emocji swoimi pyszczkami żółwie. 
Słodowa Z Otrębami miała żółwie. Trzy. Ciekawy wybór, wiem, ale niewiasta jest ultra alergikiem i nie mogła sobie poszaleć z czymś futerkowym i śliniącym się. A zresztą- żółwie są naprawdę ekstra, w Płocku też jednego mieliśmy. Bobek, który okazał się Bobką. Czerwonolicy, wodno-lądowy potwór, który miał całkiem wspaniałe życie, bo dziadek karmił go kiełbasą. W wodzie. 
Wracając do otrębowych żółwi: mieszkałyśmy razem, więc miałam niewątpliwą przyjemność zajmować się nimi. Pokochałam mocno, były przezabawne. Te wszystkie przegadane noce, spanie w nogach, gonitwy po łące... Cud, miód i skorupy. Polecam sceptykom. 

     O ptaszkach krótko: Smoczy Owoc, czyli pedantka z Mostowej, widziała raz, jak papużka w klatce siedzi na belce i pozbywa się swoich wnętrzności drogą odbytową. Wiem, to okropne, bo musiała cierpieć, biedaczynka. Podzieliłam się, bo nadal nie jestem w stanie sobie tego zwizualizować, a cała historia głęboko zakorzeniła się w mojej głowie ze względu na okrucieństwo natury. Kojarzy mi się to z przerażającym schorzeniem, które wpędza mnie w stan panicznego resetu mózgu: wypadający odbyt. 

     Na słonia nic nie mam, to po prostu moje marzenie. Jeśli mi go sprezentujesz, jestem cała Twoja. 

     Upragniony finisz, czyli rozjaśnienie tytułu. 
Pewnego upojnego wieczorku na Mostowej, spędzonego rzecz jasna w kuchni, bo tam najbardziej czuć zioła, zaczęła się rozmowa o supermocach. Każdy rycerz prostokątnego, ekskluzywnego stołu z IKEI wypowiadał się kwieciście i z pasją na ten temat. Nieśmiertelność, latanie, czytanie w myślach, naginanie czasoprzestrzeni, no wiecie, same zajebiste, klasyczne rzeczy. Moja kolej. Myślę sobie, co chciałabym potrafić, co sprawiałoby mi przyjemność i co byłoby mocno użyteczne. Teraz uwaga, CIOTA ALERT. 

"...k*****rwa, wiem! Chciałabym móc rozmawiać ze zwierzętami... w sensie tak, żeby je rozumieć, tak każde, każdy zwierzęcy język... no i żeby one mnie rozumiały, wiadomo. No k*rwa! To jest genialne. Idę do lasy, spotykam dzika i się nie boję, bo mogę mu powiedzieć, żeby zczilował. Tak, chcę to. Tak."

W tej chwili zostałam okrzyknięta ciotą tygodnia, potem miesiąca, a ostatecznie na czas nieokreślony. Co nie zmienia faktu, że to nadal najfajniejsza supermoc i chcę ją tak bardzo. 

XOXO, Kejti gerl






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz