środa, 1 lipca 2015

Praca uszlachetnia

     Na wstępie łechtająca moje skromne ego informacja: mój ekshibicjonizm osiągnął już ponad 1000 wyświetleń! Nie wiem jak i dlaczego, ale wielkie dzięki za wszystkie przypadkowe wejścia i mimowolne odświeżanie strony na tle nerwowym, które karmą statystyki. Jesteście kochani! Komentarze nadal trochę kuleją, ale jestem w stanie Wam to wybaczyć.

     Dzisiaj uraczę Was pościkiem o trudach życia dorosłego. Praca.
Nie będę wywlekać wszystkich mini epizodów w dziwnych miejscach, bo nie ma to sensu. Poza tym chyba każdy wie, na czym polega mechaniczna praca w magazynie czy dumnie brzmiący merchandiser w markecie. 
Przygotujcie się zatem na barmankę, rozdawaczkę ulotek w upokarzającym stroju, panią fotograf w sex shopie i podawaczkę chleba. Wiem, że najbardziej nie możecie się doczekać tej trzeciej, ale bądźcie cierpliwi. Na samym dole czeka na Was nagroda!

     Barmanka, choć to stanowczo za dużo powiedziane. Miałam przyjemność pracować w mocno obskurnym, kameralnym klubie bilardowym. Tanie piwo, tanie stoły, jeden nalewak, barowe krewetki i oliwki, czyli krakersy w kształcie zwierzątek i przesolone orzeszki z puchy, niezbyt przyjemne zapaszki, niedobór światła i przede wszystkim intrygujący klienci. O nich za chwilę. 
Dlaczego rozlewałam tam niesmaczne piwo i podawałam tacki z mocno zużytymi bilami? Bo naprzeciwko mojego stanowiska pracy wisiała wielka, droga plazma bardzo pasująca do otoczenia, a że jestem tyci szmatą jeśli chodzi o telewizyjne bzdety, hipnotyzowałam się każdego dnia ambitnymi rzeczami typu programy na MTv. Poza tym to było śmieszne zajęcie, a ja uwielbiam wszystko, co śmieszne. 
Klienci. Ze względu na magiczne i skryte położenie byli to głównie zaczarowani studenci i lubiący miejsca, gdzie dobre wychowanie i prawo nie mają znaczenia cyganie. Cyganie do lat 12. 
Uwierzcie, nie mam nic do tej grupy etnicznej. Kocham i szanuję wszystkich ludzi. Nawet tych, którzy popierają homoseksualistów i włanczają światło, ale nie oszukujmy się- każdy z nas miał jakiś cygański wątek umacniający powszechne stereotypy. Oto mój.
Średnio trzy razy w tygodniu do "klubu" wpadała grupka farbowanych lisów (UWAGA: korzystam z pierwszego lepszego słownika synonimów, więc będę wybierać te najśmieszniejsze, bo- jak już wspomniałam- lubię śmieszne rzeczy). Odbrązawiacze mieścili się w przedziale od 6 do 12 wiosen, było ich przeważnie czterech, czasem towarzyszyły im niewiasty w tym samym wieku i zawsze ich opiekun (?), czyli starszy, chudy pan z białą skórą i białym wąsem, który wyglądał jak weekendowy działkowicz na emeryturze. Nie usłyszałam z jego ust ani jednego słowa, po prostu wchodził i wychodził, zostawiając wagabundy na moich kształtnych barkach. 

Ubiór młodziutkich hochsztaplerów był klasyczny: jasne marynarki i eleganckie buty, skromnie podkreślone złotą biżuterią oraz żelową zaczeską. 
Jak wyglądała ich typowa wizyta w moim królestwie zakurzonych dywanów, skrzypiącej podłogi i lepiących ścian? Ano tak, że małe bradziagi zostawiały po sobie niesamowity syf. Jedynym porównaniem, na jakie jestem w stanie teraz wpaść, to pokój, po którym kot na kocimiętce z ciągłą biegunką biega za laserem. Taki burdel. Bazyliszki roznosiły wszędzie kije, rzucały się bilami, gasiły czerwone Marlboro z twardej paczki w łuzach, wylewały Coca-Colę, za którą ZAWSZE płaciły banknotami o najwyższym możliwym nominale, na stoły i inne cudowne rzeczy.
Poza tym byli dla mnie całkiem mili. 


     Rozdawanie ulotek. MEDŻIK. To tam zarabiałam poważny szmal.
O pracy samej w sobie: męczące dreptanie po jednym rejonie w stroju roboczym, który nie ma nic wspólnego z firmą, która Cię zatrudniła, przez co cały czas się zastanawiasz, co za utalentowany w branży reklamowej debil na to wpadł. Jakby tego było mało: ludzie, którym nieagresywnie proponujesz ulotkę, są wyk*rwiście niesympatyczni i traktują Cię tak, jakbyś próbował/a wcisnąć im biografię Justina Biebera z autografem za darmo. Naprawdę, apeluję w imieniu wszystkich byłych, obecnych i przyszłych ulicznych ulotkarzy: obywatele tego zacnego kraju, jeśli nie jesteście zainteresowani ulotką, wystarczy powiedzieć "nie, dziękuję", przejść obojętnie albo udawać, że się nie widzi i nie słyszy. My tylko wykonujemy swoją pracę, Wy pozbawieni szacunku do drugiego człowieka zasrańcy. Możecie sobie darować wyzwiska i wszystkie formy "spie*dalaj"- jest nam już wystarczająco ch*jowo, że grzejemy się w za grubych ciuchach, odpadają nam nogi, codziennie po kilka godzin patrzymy na to samo i mamy zakaz słuchania muzyki. Dziękuję. 


     Teraz profesja, na którą wszyscy czekali- fotograf zabawek erotycznych. 
Zaczęłam pracę na stanowisku osoby, która ogarnia wszystkie rzeczy, na które nikt nie ma czasu i ochoty, bo są piekielnie nudne. Dobieranie kategorii do każdego produktu, wklejanie opisów, sprawdzanie nadanych paczek itd. Pewnego dnia mój szef stwierdził, że mamy beznadziejne zdjęcia na stronce, kupił lampy i stół bezcieniowy, pożyczył swój aparat, rozstawił to w dość sporej kuchni i tak powstało moje nowe miejsce pracy. Byłam fotografem produktowym! 
Z perspektywy czasu stwierdzam, że nie byłam w tym mistrzem i można było zrobić to dużo lepiej, ale z drugiej strony: LUDZIE, ROBIŁAM ZDJĘCIA PRZEDMIOTOM, O KTÓRYCH ISTNIENIU PEWNIE NADAL NIE MACIE POJĘCIA i świetnie się przy tym bawiłam. Musiałam dotknąć każde dildo, każdy wibrator, każde kulki analne, każdą sztuczną pochwę i dupę, a do niektórych z nich dobrać żel odpowiedni do danego tworzywa, żeby wyglądały atrakcyjniej na zdjęciu i je namiętnie nasmarować. PARADAJS. 
I wszystkie te dmuchane lalki, których niestety pompować nie musiałam... gruba Fatima, gruba Betty, Krówka, Owca... aż się łezka w oku kręci. Oczywiście były też realistyczne lalki, a właściwie korpusy z otworami i włosami, łonowymi również, które miały najbardziej aksamitną w dotyku skórę, jakiej doświadczyłam. 
Uwierzcie mi, ogrom różnorodności wibratorów i całej reszty jest niewyobrażalny i to jest piękne. 
Z rzeczy obrzydliwszych- przyjmowaliśmy zwroty, nie chcecie o tym czytać, słowo.
Bardzo dużo się tam nauczyłam. Oczywiście nie pod względem fotografii. 


     Na sam koniec najbardziej chrześcijańskie zajęcie, które kocham do szaleństwa- podawanie, przeważnie starszym ludziom, pieczywa. 
Piekarnia mieści się w pasażu handlowym na jednym z poznańskich osiedli naszpikowanych blokowiskami. Wbrew pozorom częstotliwość sprzedaży w tym miejscu nie jest zbyt szałowa, dzięki czemu mogę siedzieć, tworzyć kolejne pościki, czytać książkę, ogarniać na laptopie zdjęcia, rozwiązywać krzyżówki, poważnie myśleć o teoriach spiskowych czy zaplatać sobie warkocze. I JEŚĆ. 
Jedynym przekleństwem tego miejsca są te wszystkie naprawdę niezłe bułki i słodycze. Walczę z tym każdego dnia. 
Ludzie też są wspaniali i bardzo mnie kochają. Naprawdę. Pewnie, wk*rwiam się, jak jakaś pani chce osiem zwykłych bułek z ogromnego stosu bułek, wybiera je mówiąc jedynie "TOM" osiem razy i myśli, że z innej perspektywy jestem w stanie bezbłędnie złapać akurat "TOM". Wk*rwiam się, jak ludzie narzekają, że reklamówki kosztują 5gr., że nie mam plastikowych pojemniczków na trzy małe ciastka, że cztery osoby pod rząd płacą mi "stówą", gdy ich rachunek nie przekracza złotówki, że 30min. przed zamknięciem nie ma ich ulubionego chleba, że pieczywo nie jest już ciepłe itd. Ale wiecie co? I TAK TEŻ ICH KOCHAM. Częstują mnie truskawkami, dają mi czekoladki i mówią w kółko, że jestem ich ulubionym człowiekiem i przychodzą tylko wtedy, kiedy widzą, że to ja stoję za ladą. A to wszystko tylko i wyłącznie za to, że nimi rozmawiam. Piękne. 


     A na koniec obiecany bonus:




















XOXO, Kejti gerl

2 komentarze:

  1. Łeee, myślałem, że wystawisz jakąś nagrodę! Zawsze chciałem posiadać to coś ze zdjęcia nr 3. Wygląda, jak wiatraczek. Zawsze chciałem mieć wiatraczek.

    OdpowiedzUsuń
  2. no nie powiem - te zdjęcia ożywiły mnie troszkę ;)

    OdpowiedzUsuń